„Przez ostatnie kilka dni Wiedźma Wrona Pożarta przemykała się przez Wyspę. Zliczonie niezliczona ilość Turyścizny zdawała się deptać nie tylko po jej śladach, ale i po obdartych od nowych butów piętach. A czasem nawet nadeptywać na palce! Te same, z których niegdyś paznokcie nie chciały zejść, a wprost przeciwnie, postanowiły zrosnąć się z książkowością Wiedźmy Wrony na zawsze…
Jajeczny Turnus objawił się w całej swojej okazałości. I chociaż wyznanie, znaczy się cała ta skomplikowana i rozpasana religijność Wiedźmy Wrony Pożartej nie do końca mieściła się w wielkajajonocnych zabawach, w owej pisankowości, odrodzeniu, krzyżykach, pobudkach i spacerach z monstrancją… no dobra na Wyspie ogólnie mówiąc świętowano właściwie ino Łapankę Jajeczną, buzowano emocjami wokół otwartej w końcu Lodziarniowni, spacery, wycieczki, znoszenie całodzienne mniejszych ludzi, czyli ogólnie czas wolny, rodzinny, wysypianie się i lekko więcej ciasta! No i oczywista świętowano powrót turystów na łono konsumpcyjności. No i Cukierkownię świętowano i Czekoladownie wszystkie i jeszcze trollingi na rybkę… chociaż to wiecie, no nie każdy, co co rzygają na łódkach to raczej nie, albo mdli ich od ryby i fal? Ogólnie mówiąc raj spacerów, żarełka nie zmechaconego chemią i lenistwo! A w tym, szczególnie w tym ostatnim niestety Wiedźma Wrona dobra nie była.
Wydawałoby się, że powinna mieć jakieś predyspozycje, wprawę z powodu wyuczonego i wciąż wykonywanego cząstką duszy zawodu… pić też powinna umieć jak gąbusia, a jednak nic z tego! Odszczepienica jedna!
Poganka Ptaszydło!!!
No nie można było jej, nawet węzami, chorobą, czy też twarzowo-skórnym ohydztwem wrzodowym i wytryskującym przy większym powowiewie wiatru… jakoś odwlec od roboty. Nie spała, ino dumała wciąż o zajęciu. A gdy pracowała, chociaż pot kapał jej z nosa, co wciągała bueleleeeeeeeeee… no więc nawet wtedy myślała, co potem. A jednak… a jednak była pewna sprawa, co do której uniki stosowała. Jakoś nie potrafiła się za nią zająć i to potwierdza regułę o jej postępującej chorbie psychicznej, która sprawia, że ni jawy ni rzeczywistości naprawdę tykać nie może!!! Że poza Wyspą, gdzie wszystko jest możliwe, nie była w stanie przynależeć…
A jednak…
Tą sprawą było coroczne, przymusowe i konieczne: Wiedźmie SprawOZdanie. Którego nie składała od lat wielu… I podobno miarka się wystarczająco przebrała, by w końcu ktoś ją dopadł i ukarała za to przewinienie. Aczkolwiek kto się na to odważy? No kto? Kto wystarczająco…
Ałaaaa!!! Tylko drapałem się po plecach!”
(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)
Z cyklu przeczytane i recenzja! – „Prawie siostry” Maria Ulatowska
Dziwnie zapełniają się ulice i ścieżki. Nagle człowiek nie jest już tylko biegnącym dodatkiem do przemiłego psiaka, czy zamyślony dżogingowcem, ale też dziwnie rozkojarzonym i zmarzniętym turystem. Plątają się pod nogami, przystają w nietypowych miejscach, nagle znalezienie miejsca parkingowego dla kółkowych jest wydarzeniem na miano Nobla! Ale przede wszystkim jest milimetr głośnie. Wyspa ugina się lekko pod nowym ciężarem masy i dźwięków. Zadowolona, gdy ją podziwiają, wkurzona, jak tylko komuś coś się nie podoba.
Bo dla jednych ptaszki za głośne, fale za mokre, zieleń nazbyt zielona, a kwiatki zbyt blisko podłoża. Zginać się nikomu nie chce… chociaż są i ci nietuzinkowi. Na przykład dzisiaj widziałam pierwszego Samotnego Opalacza. Znaczy wielkiego, owłosionego osobnika płci wyraźnie męskiej, pozbawionego mimo wietrznej, szczypiącej aury, innego niż własne urodzinowe, odzienia. Leżał jako jedyny przed zadziwionym domkiem letniskowym, tym co ma na imię Pikuś, po dziadku, i się opalał na leżaku jednocześnie czytając coś, co przypominało nazbyt kolorowe pisemko!
Spotkanie kogoś takiego jak on, to jak pierwszy motyl, pierwszy słowik, skowronik, czy co tam trela, znaczy wiosna!
Niby człek przywykł do sezonów od urodzenia, jakoś tak młodziej się z ową cykliczną zmiennością czuje… z nowymi ludźmi, których trzeba unikać, z nowymi modami, autami, wrzaskunami. Z ponownie zatłoczonymi samotniami i dziwną ciągłą dostępnością miejsc, których nie odkrylli i nigdy nie odkryją…
… bo widzicie, Wyspa kocha swoich autochtonów. Kocha ich tak mocno, że olewa kasę i napływ nowości, te wszelkie poduszkowce i rakiety i po prostu zawsze zostawia coś dla swoich. Jakieś miejsca, jakieś żywności, smakołyki, którymi z nikim innym się nie dzieli, choćby jej obiecali polerowanie głazów, nowe paznokcie, makijaż, botoks na fale i jeszcze kilka plastycznych zmian plaż. Ona woli jednak schować specyfiki dla swoich. Dla tych wkurzających, upierdliwych dzieci ciągle karconych, trzepanych przez ucho, co wytrzymują jej humory i kochają ją ponad wszystko i wszystkich!
Czasem mi się wydaje, że jak większość kobiet z jajami, Wyspa chowa więcej, niż pokazuje. Że owych tajemnych, sekretnych, cudownych miejsc wciąż przybywa… a może to ino skleroza? Cóż, w takim miejscu możliwa jest i baśń i utopia i horror… zgrabnie upchnięte w tej samej definicji!