„Dzień wstał deszczowy, chociaż z powodu Pełni Ka wielu zastanawiało się, czy w ogóle kładł się spać. Może w rzeczywistości gdzieś popił w niedzielę, przekimał się odrobinę w jakimś rowie, umył w porannym deszczyku… Wraz ze świtaniem zamówił coś na wynos, jakąś jajeczniczkę na bekonie, potem puścił pawia… wspomóg się klinem, klinikiem, oj maleńkim, dopasowanym haustem spolegliwego wspomożenia nie całkiem jeszcze umarłych i… do roboty!? Któż to może wiedzieć? Efekt był taki, że jasno było, słonko dawało świateła z przekonaniem o własnej godności i mądrości, wyższości wszelakiej, ale bez ciepełka. W tym poskąpiło. Ale cóż, wiosna dopiero się zaczynała. Młoda i dziwna pląsała gdzieś tam, gdzie wody w Rzeczce o Fikuśnym Bobkowym Imieniu nie miały wiele do powiedzenia…
A Most bez Trolla stał tutaj. Przerzucony bez pytania ponad jej pływem wiązał ze sobą to, co zawsze miało był połączone, więc nikt nie protestował. Ale jednak bez Trolla? Jak można postawić most bez Trolla? Jak można tak zniesławić, tak na opak kopnąć w półdupki Boginię Myta? Jak można tradycji nie uszanować, jak można zwyczajnie olać to, co serio nieolewalne!!!?
No nic, nadszedł dzień naprawy. Po latach w końcu most miał zyskać swojego opiekuna, konserwatora i ciecia, dozorcę w wielu mocach sprawczych i poborcę oczywistego, takiego no anioła, no wiecie!
Pan Tealight przy doprawdy nikłej pomocy Ojeblika – małej, uciętej główki oraz Wiedźmy Wrony Pożartej, która nie pomagała, ale jak zwykle zniknęła na pobliskiej plaży, coby sobie polizać kamyczki… ale jednak przyniosła ciastka, więc jej to od razu wybaczono, chociaż były bez czekolady, więc foch był doprawdy na miejscu i sens miał… postawili na polnej drodze prowadzącej do wodospadni mały stolik, wyciagnęli papiery i ołówki i czekali. Przybyło kandydatów wielu. Każdy dostał oczywiście ciasteczko, bo co jak co, ale nie wynagrodzić trolla za wszystko co było i nie było nie jest logiczne… ale żaden się nie nadawał. W większości byli za mali, albo za wielcy, woleli pracę suchszą, albo też bardziej urozmaiconą, jedni chcieli mieć w pobliżu krowy, a tutaj dostępne były tylko owce i sezonowo czosnek niedźwiedzi, więc uczuleni musieli zrezygnować. Ale w końcu stanął przed nimi imponujący Naprawdę Ładny Głaz. Troll w rozmiarze mostowym, stary, dojrzały ponad wszelką miarę, taki, który przespał ostatnie kilka lat, więc serio miał siły do działania. Trzeba przyznać, że Wiedźmie Wronie od razu przypadł do gustu i razem zaczęli rozmowę o zróżnicowaniu krzemiennych aromatów. Diobły i Utopce wprost się w nim zakochały i to płci obydwu, a Rzęsowe Wróżki omdlały dyskretnie na świeżutkie listki kaczeńców.
Ale był pewien problem… brak książeczki zdrowia. Ponieważ Głazio, jak pieszczotliwie nazywały go kobiety, od dawna nie pracował, wszystko się mu przeterminowało. A głupio tak walic turystów z jakimś kiepskim grzybem na maczudze. Dlatego wezwano Dziadka Wywrota. Osobnika krzepkiego, chudego jak nicość, brodatego jak pozostawiony na długą chwilę placek ze śliwkami, i sprawnego jak nikt inny. To on wyleczył wrastające wstydliwie paznokcie Wiedźmie Wronie i kołtuna spędził Chochelowi… szczerze z miejsca, o którym nikt nie chce myśleć, poza nim… Ten przybył w swojej szacie barwy kłótliwej, spornej i ogólnie niedefiniowalnej i od razu przybił Głaziowi kilka erek, znak jakości i pięć uśmiechniętych buziek, a w końcu i wyposażył go w grzyby i inne cuda dopuszczone w EU. Bo może i jesteśmy Mniejszym Krańcem Świata, ale przecież i u nas są i obowiązki i prawa…
Myto pobieramy w słodyczach i monecie wymienialnej.
Zawsze płać za przejazd! Głazio planuje założyć rodzinę! Nie odmawiaj mu miłosnych grzmotnięć od połowicy…”
(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)
Z cyklu przeczytane: „Lare i t’ae” – … i fantasy. Jakoś tak ostatnie lata umykają od owej tolkienowskiej, elfowo-krasnoludzko-ludzkiej, stworowo nasyconej roztworem… no nader nasyconym… chowają się, kryją, wybierają jakieś pokrętne, ludzko-magiczno-miastowe opowieści, zapominając o esensji. A mi się chciało właśnie owej gęstej, czarnej, namiętnej, pierwotnej mocy.
Dlatego sięgnęłam po drugi tom dylogii Eleonory Ratkiewicz.
Pierwszy może nie powalił na kolana, ale miał w sobie intrygujące momenty. Był jakiś, lekko przesycony, lekko nazbyt gęstawy, nieprzewidywalny i potem nagle przeiwdywalny… chciałam spróbować co będzie dalej. I nie jest źle. Powieść jest fantastyczna, bohaterowie znani, mocni, regularnie wyrysowani, silni… fabuł prosta, ale świat tak bardzo skomplikowany, ściera się taka moc charakterów, że czytelnik się gubi. I to gubi się, raczej nie odzyskując oddechu, mapy żadnej jej anioły nie zrzucają. Tutaj wydaje się, że każdy, nawet najmniej ważny element jest istotny, by potem nagle zaginąć i już się nie pojawić. Każda postać zostaje tak opisana, że spodziewać się powinniśmy kolejnego G. R. R. Martina, a przecież powieść niewielka… I dochodzę do wniosku, że talent jest, obserwacja i opis świata jest, ale redakcja by się przydała. Albo ktoś, kto pchnąłby ową historię w wielotomowe przestworza wydawnicze. I kto dorzuciłby jeszcze wątków, a nie opierał się wyłącznie na suszy…
… więc fantasy jest. Ale niezbyt wybitne. Niezbyt wciągające, monotonne, męczące, nadmiernie ludziami opisane, zbyt mało zdobione uczuciami i przewidywalne niestety. Dziwnie nadmiernie szlachetne, za mało łotrzykowe. Ugrzecznione takie, niewystarczająco cwaniackie. Czegoś tutaj brakuje, a jednocześnie wprost brodzę w niesamowitych osobowościach, których jest tak wiele, że każda zasługuje na osobną historię. Inaczej… mamy masę bohaterów, którzy nie zostali wykorzystani, masę opowieści, które chociaż ciekawe, nie mają związku z fabułą… taki bałagan.
Szkoda.
Lubię jak deszcz bębni o dach, a dach nie przecieka oczywista! Lubię to, bo przez wiele, wiele, wiele lat nie słyszałam owego odgłosu. Nawet deszcz zacinający o szyby był rzadkością. Jak człek zamyka się w blokowisku, nawet takim w pięknych okolicznościach przyrody, przy rzece, w starej miastowości, przy parku… to przestaje słyszeć ową niesamowitą muzykę. Otrzymywać owo rozgrzeszenie od natury za kolejne minuty spędzone w ciepłym łóżku, za kilka dłuższych chwil pod gorącym prysznicem, za w końcu przestanie… odrzucenie stanu wiekuistego zamartwiania się o wszystko, a i najczęściej wszystko to, na co nie mamy wpływu.
Tym jest dla mnie desz grający na dachówkach. Te krople spływające po szybie i pozostawiające po sobie słone, łzawe ślady. Jakby nie tylko odwaliły spowiedź, rozgrzeszenie zmyło z naszych dusz wszelką nadwagę, ale jeszcze na dodatek odprawiły pokutę. Odbębniły zdrowaśki, przeszły się na kolanach do tej, co się tak często chowa, a może i zbudowały jakąś kapliczkę?
W końcu przecież grzeszymy rozmaicie?
Mówią, że życie nie daje nam więcej, niż możemy unieść? Ale czy grzeszności też dowala nam tyle?
Deszcz ma w sobie tak wiele mocy. Nie tylko nawadnia, poi i oczyszcza, ale przede wszystkim zdaje się uwalniać nas od wszelkiego złego… chociaż może nie od wszelkiego, bo na Wyspie balans jest najważniejszy. Musi być i smaczne i ohydne, to gorzkie i to słodkie, musi być owo pieprzne i to całkiem grzeczne… bo inaczej się nie da. Dla jednych złamana noga to koniec świata, gdy inni widzą w tym tylko uniknięcie czegoś gorszego. Bo w końcu czy masz szczęście, czy nie, któż to może wiedzieć?
Czy owo kamienne osuwisko to tylko problem budowlańca, czy jednak odkryta jaskinia pełna smoka?
Dlatego świat nie może żyć bez błota i bez deszczu. Bez grzechu i krótkowzrocznej świątobliwości. Bez czerni i bieli razem ze sobą tańczącej. Bo inaczej serio byłoby niesamowicie nudno! Bez dachu i podłogi, bez deszczu śpiewającego, bez skraplania i mglistości…
Wyspa ma to do siebie, że lubi przekręcać pojęcia i właściwie wszystko tutaj jest… raczej nieoczywiste! I jest w tym jakiś dziki posmak normalności i bezpieczeństwa. Aczkolwiek pojmowalny tylko dla tych uzależnionych… od Niej.
Od Wyspy.