Pan Tealight i Amorre Wiedźmijjo…

„Wiosenność ma to do siebie, że wszystkich budzi.

A może raczej tak się jej wydaje? Zapatrzona w siebie, młoda, o różano-porankowej cerze, bez pryszczy, z maleńkimi uszami, długimi, świetlistymi włosami, niedziwnie zauroczona samym swoim postępowaniem, owym krokiem pola roszącym, owymi paluszkami pączki trącającymi, płatkami tańczącymi w powietrzu ukatrupianie białego łabędzia, zauroczona swoim odbiciej w kałuży i podniesionych wodach strumienia, wąchająca się, liżąca, wzruszona kształtem swoich stóp odbitych w świeżym błocku…

No wiecie, ogólnie to chyba raczej czas dla optymistów. I dla tych co raczej na pewno nie kochają spać.

Wiedźma Wrona Pożarta kocha spać i tyle. I śnić. Bo bez śnicia, to jej nie ma i innych rzeczy też nie ma. Ale wiadomo, i ją dopada to cholerstwo… znaczy zwyczajnie nadmiar słońca usuwa ją z posłania. Kopie w zadek, spycha głowę z poduszek, drażni miśki, które wybudzone od razu są głodne i raczej rozsierdzone nagle przypominają sobie o całkiem nieważnych, ale dziwnie pilnych sprawach… więc Wrona Pożarta wstaje. A raczej zwleka się, najpierw na czworaka, potem wersja koci grzbiet, pote ręce w końcu decydują się odstąpić od podłogowego oparcia… I wlecze się smętnie siąkając nosem, na lekko uginających się, oskarpetkowanych nogach do łazienki. A jak wiecie, ma ona problemy z widzeniem. Znaczy przyszłość i przeszłość widzi świetnie. W każdym, cholernie swędzącym szczególe, ale co do teraźniejszośći, no tutaj wykazuje niespójności i braki. A jak to bywa u wiedźm, czego nie widzi nie słyszy, to se kurna sama wymyśli…

… ale ta wiedźma jest tego świadoma, dlatego gdy widzi cień, ciemnawą plamkę poruszającą się po mlecznych kafelkach, znaczy takich bardziej tłusta śmietana… to nadal siedzi na kiblu. Nie przeszkadza sobie. Znaczy do chwili, gdy ta plamka zaczyna się nadmiernie szybko poruszać i to jeszcze w jej kierunku, i wraz z owym przybliżaniem się można rozpoznać nadmiar nóg, owłosienie… wtedy Wiedźma Wrona Pożarta wyciąga swój świetlny miecz, który powoli przełącza na Kosmiczną Łapkę Ostatniego Dotknięcia, tę co się nigdy nie myli i zawsze trafia – a może odwrotnie? Bynajmniej zwykle rozlega się huk spadających pośladków, kilka wrzasków, ryk, jęk i takie tam podobne… Tak, oto jest wiosenność we wnętrznościach urokliwej, jedynej takiej Chatki Wiedźmy.

Ale to nawet i lepiej, bo widzicie… Ten gigantyczny pająk, co sobie trwałą na tę okazję zrobił i jeszcze na dodatek podmalował siwe kłaczki i założył obcasy… był posłańcem wiadomości może nie do końca dobrej. I raczej kolejnego nie wyślą. To on miał przy sobie te składane skrzydełka Amorka, ów Łuk Miłosny, pył wielce kochliwości, no i powiadomienie o wybiorze na Tegowiosennego Amorre… Ale i tak pewno by się wściekła, bo przecież wyobraźcie ją sobie w kawałku prześcieradła, ze skrzydełkami i łukiem, z TAKIM WZROKIEM!!! Poślubi krowę polnemu konikowi i to jeszcze dołączy im gratulacje od Matki Chrzestnej!”

(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)


Z cyklu przeczytane: „Rzeki Londynu” – … i magia. Bo magia istnieje! I to nie w sposób wyłącznej wiary nią atakowanego, także nie tylko wtedy gdy ona w nas wierzy… po prostu jest częścią tego świata. Inaczej byłoby nudno. Albo co gorsza… zwyczajnie i pozornie mgliście mdło. Tak bez cudów, bez niespodzianek, które sprawiają, że codzienności nagle znowu zbroi się w możliwości…

Oto Londyn. Opisywany, nie tylko uliczki, ludzie i smog nad dachami, ale pełen historycznych smaczków. Oto opowieść o jego duchach i bóstwach, o siłach nim władających i pewnym porozumieniu. Porozumieniu, dzięki któremu nasz młody bohater staje się jego częścią i trzeba przyznać, z ową swoją sarkastyczną, specyficzną naturą, nieźle się w niego wtapia. Oto policja, która jak to zwykle bywa łoi złych i ratuje tych, którzy źli nie byli w tym czasie, ale i tych kilku wtajemniczonych, którzy wiedzą, że sprawcą nie był szaleniec… ale magia.

Wydawałoby się, że to kolejna opowieść z owego nurtu miejskiego fantasy, pełna starych mitów i nowych, które wtopiły się w elektryczność i wszelkie urządzenia stworzone przez cżłowieka. Niczym maleńkie stworzenia, atakują każdy wynalazek, by się tam zagnieździć i stać się jednością. Bo tym jest magia, elementem, składowej życia. Ale jednak jest coś, co „Rzeki Londynu” odróżnia od innych powieści tego typu… i nie jest to tylko bohater, ale cudowna dbałość o szczegóły i miejskie mity oraz fakty historyczne. To bardziej wycieczka z fantastycznymi elementami, niż tylko historia… niż tylko opowieść o duchu ze znanej opowieści, który domaga się sprawiedliwości, ani o walczących ze sobą bóstwach Tamizy, to nie tylko historia skomplikowanych dopływów, ale przede wszystkim niesamowita opowieść o opowieściach i cudach, o bohaterach i magii, która tak naprawdę ukształtowała to miejsce.

Wciągająca…

Nie posiadam się ze zdziwienia, gdy ktoś mówi, że magii nie ma. Rozumiem, że można w nią nie wierzyć, ale ma ona tyle definicji i wariacji w sobie, że chyba bez sensu wykluczać jej istnienie. Ale nie zmuszam. Bynajmniej jeżeli przejeżdżacie postem ponad Bobbe A, bądźcie ostrożni! Znaczy nic wam nie grozi, serio serio serio, przecież w nic nie wierzycie, a Trollas jest już wiekowy i ma limit na spożycie turyścizny w tygodniu… oj lepiej nie wierzyć, serio wam mówię, w nic!

Nawet z to, że gdy gania się Pannę Havgus, to ona nie ucieka. Wprost przeciwnie, jakby nie oglądała filmów, pcha się w ramiona oprawcy, otula go swoją mglistością, zabiera z ową szarpiącą chłodem nagłością całe słońce, błękit nieba i wszelkie odcienie zielonek i granatów z morza… I pozostawia tylko siebie. Wysysa z ciebie każdą kropelkę ciepła, każdą myśl i każde marzenie. Po prostu się karmi i nagle to nie ty jesteś oprawcą… ale czy ona nim jest? A może to tylko natura? No przecież ostatnio wszyscy winni być tacy wybaczający, wiatropylni i ogólnie mówiąc spolegliwie tolerancyjni, więc nic z tego… musicie pozwolić się jej karmić. Tolerancja ludzie!!! I mgliści i potwory i zombie i ci nadmiernie jedzący kapustę z grochem i cebulę z czosnkiem i ci wielbiciele własnego aromatu…

Ech!!!

Cóż. Jak już jest to całe równouprawnienie, to ja mogę się wybrać na lody. W końcu od czasu do czasu coś jest otwarte i cały nasz maleńki świat zdaje się być lekko mocniej doludniony. Nie żebym poszukiwała materiałów na weki, chociaż oczywista, że już się rozglądam, dobra gospodyni powinna, czyż nie… po krótkiej chwili krzytuszenia się ze śmiechu i pięciu Hejmlichach… Jakoś lubię ów czas, gdy cała Wyspa, w dziwny i pokręcony sposób należy tylko do mnie. Asz taka ze mnie egoistyczna osobowość. Ale w końcu czyż zdrowy egoizm nie jest okej?

Ważne, że lody na wyciągnięcie ręki… I mogę w końcu wykorzystać ową jedyną dobrotliwość wynikającą z bycia w pewnym sensie dorosłym… Kupuję największego i rozgladam się za dziećmi. Ach! Wiem, że to ze wszech miar świństwo i w ogóle, ale przecież te smarkacze wychowywane bezstresowo i tak dostaną swoje poduszkowce, a ja… a ja tylko mojego loda…

Ten wpis został opublikowany w kategorii Bez kategorii. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.