Pan Tealight i Mały Krzemień Wielkiego Wzniecenia…

Pan Tealight ostrożnie zamknął drzwi Białego Domostwa i nie uginając się pod ciężkimi podmuchami, powoli udał się w stronę Gudhjem. Ojeblik – mała, ucięta główka – obrażona za brak kakaowej posypki, z której Smok z Komina zrobił sobie Prącą Nalewkę oświadczyła, że nigdzie dziś nie idzie i opluła mu ukochaną pelerynę, dlatego musiał wziąć tą wyjściową. Dziwnie sztywną i mało ruchawą, taką nieprzytulną dziwnie, krochmaloną, wymagającą wyprostowanej postawy i poważnej miny. Chochel – chochlik pisarski Wiedźmy Wrony najpierw obiecał mu, że będzie dobrym, chociaż wstydliwym towarzyszem, ale potem gdzieś sie zapodział. Co gorsza gacie Chowańca Masława zostawił na parapecie przy kuchennym oknie, więc wszystkim zrobiło się dziwnie. No cóż, chcąc nie chcąc, Pan Tealight musiał pójść sam… i pamiętać, by zrobić zakupy, czego szalenie nie znosił.

Właściwie to mu się nie chciało wychodzić. Coś mu siedziało na wątrobie, znaczy jeżeli ją w ogóle miał to tam coś go mgliło, męczyło strasznie i trąciło zgagą, no i w powietrzu jakaś dziwna ciężkość zasłoniła ciepło słoneczne, więc serio wiało mu po długich nogach. I ta dziwna samotność, jakiej nagle doświadczał, była serio nietypowa. Rzadko mu sie zdarzało, jak nigdy… by od czasu gdy Wiedźma Wrona Pożarta Przez Książki spojawiła się na Wyspie, gdy Pani Wyspy w końcu wybrała sobie kolejną ofiarę… znaczy tam no Widzącą, Mającą i ogólnie Jedyną, ale jednak wiecie sami, że nie miała nazbyt z czego wybierać, więc trudno ocenić sam wybór… Ogólnie od dnia stworzenia przez te ostatnie pięć lat był strasznie zaganiany. Zawsze coś miał na głowie i to nie tylko czapkę, chustkę, albo perukę… tudzież wiązankę papieru toaletowego, bo opacznie przysnął na rysunku jednej z Wiedźm, co jej się wcale nie spodobało. Jakoś nie miał czasu wyłącznie dla siebie, bo nawet jeżeli już zajmował się swoim hobby, jednym z wielu, znaczy czymkolwiek, to jednak robił to pod czujną obserwacją i zawsze w związku z czymś co miało się wydarzyć, albo wydarzyło. Tak po prostu było.

Minął wielki Biały Wiatrak, Kotwicę, która podobno coś wciąż trzymała, kotwiczyła i nie puszczała, ale nikt nie widział co, knajpkę Nie Pod Piratem i kino, w którym wciąż biło Serce do Wynajęcia. Dziwnie niepewnym krokiem szybko zbliżał się do portu, chociaż zdążył na chwilę zatrzymać się koło wciąż zamkniętej Piekarni… nostalgicznie. Koło Plackarni przystanął na dwa z szynką… Potem spędził chwilę pod wystawami kilku sklepów i galeri, i zahaczył o Bibliotekę Dostępną, by przy okazji wypożyczyć coś dla Piszczałki. Nowego, który wciąż nie wiedział co ze sobą zrobić, a żywił się dotykiem… dłoni, które czytały. W Porcie Głębokim porozmawiał z Niewidzialną Syreną i Zadziornym Utopcem, parą rodem z Głębia Piekła, która wciąż miała problemy z pozyciem. Ale tak już jest jak jedno z zakochanych niewidoczne, a drugie nie wie w co wsadzić ręce. Poszemrał z kamieniczkami, zasolonymi i samotnymi, a wciąż jednak barwnymi, z przykurzonymi szybkami, bo wciąż dziwni wiercą w drogach rowki szukając Wszystkiego Nienazwanego, stęsknionymi już za sezonowym ruchem i żarem kamieni… Wciągnął w siebie całą słodycz wtopioną w falochron przy Czekoladowej Rozkoszy i wrócił, by pogłaskać remontowaną Karmelkownię. Tak dla porządku i z nostalgii. A potem zajrzał do Północnego Portu po drodze głaskając Śniące Kroczące Po Wodzie. Które nie mogły się doczekać, gdy znowy wypłyną… Wiedźma Wrona go o to prosiła.

Ale jednak tak idąc, przez cały czas czegoś szukał. Szukał jego. Niewielkiego, czarnego, twardego, w kształcie jajeczka, które z jednej strony ktoś mocniej wypolerował, a nawet ukryształowił. Małego Krzemienia Wielkiego Wzniecenia… który strasznie, ale to przestrasznie nabroił! Nie dość, że sfajczył, nie dość, że rozpuścił, to jeszcze serio sobie dogodził!!!”

(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)


Z cyklu przeczytane: „Aż po horyzont” – … w drogę. Bo tak trzeba. Bo przecież świat może się skończyć w każdej chwili i to niekoniecznie apokalipsą, której każdy będzie świadomy. Tak naprawdę, każde życie ma całą masę swoich apokalips. Małych zakończeń świata, który dotychczas znaliśmy, nagłych przebudzeń. I chyba właśnie o jednej, a może wielu, z każdym spotkaniem innego świata rodzących nową wrażliwość w naszych młodych bohaterach… jest ta opowieść.

Dwójka młodych ludzi, podróż przez Amerykę… naiwność i jej brak, słodkie postrzeganie codzienności innych, fascynujące elementy jakże odmiennej geografii przyrody i ludzkich postrzegań. Po prostu opowieść drogi. Przyjemna, fascynująca, taka, po której sami nagle będziecie mieli ochotę na własną. Na ową oczyszczającą, specyficzną, miejscami nawet może mistyczną przygodę. By po prostu wsiąść w samochód i zwyczajnie oderwać się od wszystkiego.

Codziennie być gotowym na nowe.

Do tego masa odręcznych zapisków, mapy, zdjęcia… i świadomość, że autorka naprawdę obyła taką wycieczkę. No i oczywiście oni. Roger i Amy, Amy i Roger… tak naprawdę przecież wcale nie znający się, powoli odkopujący swoje osobowości i życia. Kolejne rozmowy, kolejne ścieżki dźwiękowe, kolejne fazy dorastania. Świat jak się okazuje potrafi sam wywołać w nas tak wiele emocji…

Wietrzność wszelaka znowu nad Wyspą. Fale rosną, jakby ktoś serio dosypał im czegoś do śniadania, albo wkurzył wystarczająco mamusię i po prostu wolą uciec z domu na jakiś czas, więc pchają się ku brzegom i pchają, i pchają… i znikają powoli lub szybciej. To, co po nich zostaje, to tylko poszarpana pajęczyna porozrywanych grzywaczy. Ale tak to jest, gdy naprawdę chcesz ucieć od wkurzonej mamusi. Takiej, co przypaliła obiad i teraz serio nie da się odejść od stołu nie zjadając go, bo przecież się rozryczy, a to serio jeszcze gorsze, niż latające talerze…

Fale mają to do siebie, że się odnawiają. Znikają tylko po to, by się pojawić znowu i tak się zastanawiam, czy ta ich mamusia o tym wie… Czy po prostu wieczorem spierze swoje fale za to, że tak nabroiły, zniknęły i odrodziły się same, czy jednak kurcze fale małe i duże po prostu najzwyczajniej w świecie dodadzą Mamusi Od Fal roboty? No bo znowu będzie je musiała urodzić? Nie odrodzą się tak same z siebie z owej morskiej pianki, śpiewania kamyczków, ino ponownie zaaplikują wielofalową ciążę własnej rodzicielce. Tej wkurzonej, co rzuca talerzami… jak się tak głębiej nad tym zastanowić, to kurcze nie dziwota, że się rzuca. Też bym się wkuła.

I wiecie, wychodzi na to, że fale są raczej męskiego rodzaju?

Pogoda niby słoneczna, niby grzeje, a jednak wychodzi na to, że zimno niemiłosiernie. Wiatr niby północny, a przecież podobno miał się zająć przenoszeniem piasku z Sahary nad Danię… więc kurcze zdaje się, że coś nie tak? Zresztą, z drugiej strony ostatnio wsio jest jakoś tak na opak. Już nawet nie stoi na rzęsach i nie klaszcze uszami… wprost przeciwnie… pyta się, czy musi w ogóle oddychać, by żyć, bo przecież coś mu się na pewno tam pomarszczy, zestarzeje się i w ogóle! Więc czy ma oddychać, czy jednak nie? Bo się nie chce zestarzeć. Chce być zawsze piękny, nic nie robić, po prostu podłączyć się do sieci i grać innym na wkurwach…

Jak czerwień piasku nadejdzie i niebo zapłacze szkarłatem… Wyspa na pewno wykorzysta to na swoją korzyść. Może zrobi sobie opakowanie pomadki do ust? A może jednak ufarbuje zestaw kwiatków na pola? Albo zbierze ile się da, a potem ozdobi nim najbardziej niegrzecznych turystów, którzy przez rok będą musieli chodzić po świecie swoim własnym, z wypisanym na czole imieniem swojej winy (imieniem, Peselem, Nipem i mianami rodziców oraz wymiarami tyż!!!).

Bo Wyspa ma przecież fantazję, a fantazja jak wiedzą wszyscy jest od tego, by bawić tych, co ją mają!!!

Ten wpis został opublikowany w kategorii Bez kategorii. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.