Pan Tealight i Umierodziny…

„O nie, wcale nie bali się wyjść, nic z tego, mieli swoją dumę by do pewnych spraw się nie przyznawać, a i one do nich też nie. Może i znosiła ten dzień Wiedźma Wrona Pożarta dość zwyczajnie i babsko, może i dąsała się na siebie samą, na obwisy i zwisy, zmarszczki i oklapnięcia, nadmierne merdania skórne, które w jakiś kosmiczny sposób uzyskały dostęp do większej manewrowości… może. Bardziej jednak chodziło o problem natury… no semantykę obraźliwą.

O to, że się nie urodziła…

Pan Tealight łamał sobie nad tym fenomenem głowę od dnia, w którym się poznali… a dokładniej od tego momentu, gdy usłyszał jej historię, który to moment skierował jego baczną, nagle zwichrowaną uwagę, ku antydepresantom, wzmacniaczom nastrojów, a nawet i barbituranom. A najlepiej ku całej mocy wszelakich groszków, pigułek, tabletek i syropików. I nalewek, tak nalewki i zioła z Ogródka Co Sam Sobie Grządki Kopie, znajdującego się w Zagubionym Zakątku Przypadkowego Lasku… ogólnie mówiąc miejsca niełatwego do odnalezienia, były najbardziej pożądane w jego skomplikowanym i dziwnie niestabilnym nastroju rozumowania. A może tylko zwyczajnie był współodczuwającym to, co działo się we wnętrzu lekko oczadziałym Wiedźmy Wrony Pożartej?

Problem jednak, jak to z problemami bywa, miał też swoje dobre strony. No jeśli się nie urodziła, ino poszła do innego światła, to grzechem najwyższej miary byłoby jej naliczać za to rachunek, czyż nie? Więc nie naliczali. A jak wiadomo babom bez matematyki lepiej się oddycha… aczkolwiek tortu nie dostali!”

(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)

Z cyklu przeczytane: „Ukryte talenty” – … i tak toczy się życie. Bo niezależnie od wieku wciąż jesteśmy ludźmi. Z marzeniami, pragnieniami, ucieczkami od rzeczywistości, albo wprost przeciwnie, powracającymi do niej. To, że nie jesteś już prężną dwudziestką nie oznacza trumny, kaszkietu i ciągłego przepraszania za to, że się wciąż jeszcze oddycha jakoś! Życie jest różne, rozmaite, skomplikowane i możliwe do użytku do końca… znaczy no do śmierci, a potem jeszcze!

Tym razem bohaterowie nwej powieści James to dusze artystyczne. Pragnące przelać na kartki to, co umościło się w ich wnętrzach. Oddać stronom swój świat i rzucić go na pożarcie stworzonym przez nich samych bohaterom. Ale poza tym, poza światem pisanym, który pozwala im oddychać w tzw. realnym… jest jeszcze zwykłość życia. Ból, miłość, odrzucenie, niezrozumienie, poświęcenie i przemijanie. Czyli wszystko to, co wyznacza ostateczne atapy na drodze każdego człowieczeństwa.

Ponownie przemyślana fabuła, dopracowane postacie. Może nie wszystkie ujmą nas od razu, może niektóre tylko będziemy odsuwać od siebie, ale resztę zwyczajnie da się pokochać. Zrozumieć ich zwyczajność, ale i nadzwyczajność postępowania. Na tacy podane nam zostaną te wspaniałe postacie, które można obrać za wzór, ale i te, które najchętniej zgnietlibyśmy pod obcasem, na betonie krościstym, najeżonym rozbitym na ostry mak szkłem…

Czy Wyspa zważa na wielkie ludzkie emocje? Oj na pewno tak. Wydaje się, że gdy ja płaczę, to i ona coś tam roni, gdy się śmieję, to zwyczajnie odczuwa ulgę, bo z uśmiechaniem jakoś się tak dobrze czuje. Gdy mnie boli, to i jakoś ją tam coś mgli pod żołądkiem, współczulna taka, a gdy serio dół mnie zalewa, bo on ma już tak w zwyczaju i lubi swój zwyczaj, więc się nie zmienia… no to nawet wtedy ona coś tak szarzeje i smutnieje i raczej się smędzi. I jakoś tak zwyczajnie stara się zrobić zupełnie wszystko żeby z ludziem zdołowanym zrobić porządek. Znaczy wiecie, no wyrównać w nim ubytki, zalać, zasypać, zabetonować… ale nie butki!

Ale czasem jakoś tak się zaczynam zastanawiać, no czy naprawdę czuję to co czuję, to co owe ja czuć powinno, co ma wpisane w DNA wrodzone, zapożyczone i to szczątkowe, które lubimy najbardziej? Czy jednak w jakiś dziwaczny i pokrętny sposób, naoliwiony i wzmocniony nitami, jakoś tak weszła Wyspa w krew i nie puszcza. Więc czuję to co ona. Ona ma zły dzień, to i mi jakoś tak wolno leci. Ona ma doła, babskie dni, to i mnie nagle krew zalewa… a jak jej ktoś nadepnie na odcisk, to wtedy umarł w butach na amen i do końca. Zero wskrzeszenia, żadnego dla ciebie nie ma zbawienia, dusz wędrówki, tudzież duchowości…

… no kompletnie nic, ino słodka zemsta…

Zatracenie to element życia na Wyspie, w Wyspie i z Wyspą. A może raczej to czyste niewolnictwo, do którego próbuję tylko dopisać piękną definicję, dorzucić mądrych słówek, bo w tym internecie cuda znaleźć można! Bo przecież bez niej nie można oddychać, bez niej się nie da myśleć i tworzyć, bez niej po prostu umarł bez butów i nudy wszelkie w grobowcu się ma!

A na dodatek na pewno jakieś robactwo się lęgnie, całkiem i to zajebiście, no totalnie niekumate!

To już nie jest nawet coś, co czujesz jako oczy wciąż w ciebie wpatrzone, głosy szepczące, wiatr nad czołem robiące… nie! To coś więcej. Jak trzecia noga, ogon wielce chwytliwy, jak trzecia ręka, dodatkowe, wymienialne palce, jak może i ze trzy głowy na długich szyjach i jeszcze moc ziajania ogieniem, jadem i możliwością zmieniania każdego w muchomorka w zielonym kapturku, pieluszce, chusteczce babci w wielkie lubelskie kwiatki i jeszcze może z łapką na muszki? Do tego kolczyki podróbki, kilka metek źle przypiętych, plastikowe klapki, skarpety frotte…

Ten wpis został opublikowany w kategorii Bez kategorii. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.