„Podobno kobiety wydają kasę na buty! Pan Tealight nie rozumiał dlaczego, sam miał tylko kaloszki z futerkiem, różowe w zielone słoniki i tęczowe baloniki, i słodkie paputki pluszowe, znaczy kapcioszki… w liczbie 568 par!!! Jednak od zawsze był zwolennikiem nagich korzeni i damskich, małych, jakże skomplikowanych podwójnie skomplikowaności noszących. Znaczy się stópek! Może nie był nazbytnio rozrzutny w szafowaniu uczuciami, ot jedna Choinka miłości nie czyni, a z Panią Zimy, to właściwie wciąż nie wiadomo, dawno się nie widzieli… bynajmniej, gdy Ojeblik – nader żeńska, aczkolwiek wciąż mała, ucięta główka, poprosiła o dodatkowe finansowanie projektu ukrytego wiedział, że chyba buty może w tym przypadku wykluczyć.
Coś trzeba było zrobić, bo może i Ojeblik kobietą wymagającą nie była, to jednakowoż owa główka umiała prosić i szklić oczy i kapać, przeciekać, no i ogólnie słonością sarkastycznie na sumienie działającą, powietrze męczyć. Dlatego wymyślili nową, po części usługę, dla bardziej wymagających, przewrotnych, ale i posiadających sarkastyczne i nieumiarkowane poczucie humoru… panów wszelako raczej koronowanych. Ale i dla hodowców smoków, jaszczurek i wszelkich pełzających żmijców, panów anatomie lubiących i innych. W końcu wiecie, nikt nikomu nie będzie w garnek zaglądał. Chociaż akurat te gary, wielkie, złote i srebrne, genetycznie nadmiernie bulgocząco modyfikowane, pachnące fiołkami, bratkami i bzem, pod dowództwem Zgromadzenia Panienek Księżniczkowanych… prowadziły nadmierną produkcję części do nich samych zamiennych. Teraz już nigdy w odpowiedzi na: ale jak to nie tylko ręka w nagrodę? nie usłyszycie zdziwienia, oraz trzasku płonącego stosu i rechotu szczerbatej dziewicy z wyłysiałym kolanem!
Wszyscy wiecie jak to z bajkami bywa… Jest On i Ona i się może nie mają ku sobie, ale jednak coś tam zachodzi, jakiś konkurs, jakiś potwór, jakieś stajnie, czy inne Gorgony, a i jakiś tatuś, co dość ma już starej panny w domu, więc pojawia się w nim pomysł: a sprzedam te dziewczynę na części. W końcu taka część z dziewicy, to cudowny artefakt jest! I tak najpierw rączka, potem nóżka, pół kilo wątróbki, a może i płucka. Wiadomo, niczym dziewczę z dziewictwa ogłupiającego je skrupulatnie wyjdzie i zajarzy o co chodzi, no jest już w potrzebie. Wtedy na pomoc przychodzą właśnie one, niejednoznaczne, porzucone, czyli Panienki Księżniczkowane Zgromadzenie ZOO i USA i OPD? Tutaj i tylko u nas w takiej jakości, w takiej ilości, w takim świata stanie… nabędziesz części zamienne do księżniczek nadgryzionych ojcowską koronowaną leniwością, macoszą zawistnością, albo zwykłym strzeżącym smokiem, tudzież zazdrosną o twe włosy wieżą, albo i lawą skropione nadmiernie, odmienione w potworę…
Bez zbędnych pytań!
– Burek!!! Burek, oj nie!!! BUREK!!! Pogryzłeś mi Królewnę!!!”
(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)
Z cyklu przeczytane: „Miłość i medycyna sądowa” – … bo teraz rozbiór trupa jest w modzie. Wiadomo wszelkiego rodzaju CSI, czy Bones i każdy wie o co chodzi. Ale w tej powieści nie dostaniecie opisów krwawych cięć Y w rejonie klatki piersiowej, ani nostalgicznych poszukiwań w rejonach puszki mózgowej… za to będzie kryminał, miłość oraz… Włochy. Gdzie ludzie zachowują się trochę inaczej niż możecie być… ekhm, no przyzwyczajeni!
Oj tak. Niczym ta włoska historia nie powala tak, jak włoskością. Specyficznymi manierami, bliskością ciał obcych, lekkością codzienności i… no a cała reszta jest jak zwykle. Młoda pani doktor, robiąca specjalizację, która zdaniem profesorów całkiem się do tego nie nadaje, pewne zwłoki, które zdają się być znajome, a przez to wzmagają potrzebę odnalezienia tego, który uczynił je zwłokami, zagubione zwłoki – całkiem inne, humor, lekki japoński koloryt, młody facet, dziwnie znajomy… miłość, rozstania, wątpliwości pod prysznicem, kilo lodów i piękne kobiety. Bo widać we Włoszech to wszyscy są wiekuiście piękni i odziani w marki przeróżne i kosztowne.
Wszystko do kupy tworzy lekką, miejscami przyjemną opowieść, w której jednakowo z chęcią kopnęlibyście w tyłek główną bohaterkę. Albo zwyczajnie urwali jej głowę, umieścili w charakterze zwłok w lodówce… no serio niech ją ktoś uderzy!!! Bo jak wisi nad nią miecz Damoklesa, to ta zamiast do roboty się zabrać to ryczy, albo patrzy na inne baby w co są odziane… Serio PANI DOKTOR? Ogólnie dla rozrywki można przeczytać, dla wścibskiego nosa, oraz intrygującego zakończenia. Oraz właściwie braku medycyny sądowej? Ekhm, ale miłość jest, jednak bez opisu momentów!
Siedzę na drzewie. Wiatr nim tak porusza, że moja choroba lokomocyjna ma się świetnie, super, wprost tyje w swojej uroczości, jest jej więcej i więcej i więcej… No i właściwie to nie wiem dlaczego tutaj siedzę. Coś musiało mnie do tego zmusić, ale nie jestem sobie w stanie przypomnieć co to było. Łeb mi pęka, zatoki pączkują grzybnią, która na moje nieszczęście nie jest halucynogenna, a przydałoby się naprawdę! Ale jakoś widać mi nikt, nawet własne pieczarki nie otrą mi łez z otworów przeróżnych. Rozglądam się. Nie widać zagrożenia, mogłabym zejść… ale się boję. Bo w końcu mam też lęk wysokości. Właściwie nie ma chyba sprawy/rzeczy/miejsca, którego bym się w pełni nie bała? Taka ze mnie składnica wszelakich lęków.
Sèvres od strachów.
Jak widzicie, no się nie ograniczam. I siedzę na drzewie. Czereśni dokładnie. Tej, która stoi i strzeże mojego życia. Ma malutkie pączki, ale kwiatków jeszcze nie. Za to potężne płaty kory w zaskakująco ciemnym, czereśniowym, lekko buraczkowym, trochę kardynalskim odcieniu odsuwają się od pnia. Jak listy, które gotowe są by je przesłać dalej, do odbiorcy, który od dawna czeka.
W ustach czuję dziwny posmak… znajomy. Spoglądam na palce, zdziwiona, że przez cały czas coś w nich zaciskam. Znaczki. Malutkie, zębate, z dziwnym rysunkiem, na temat którego wolę się nie wypowiadać, wstrzymując w żołądku kolejny popisowy kolaraż mojej lokomocyjnej niedyspozycji. W drugiej ręcę, tej która ramieniem ściśle obejmuje grubą gałąź – ale w zdrowym masy gałęzi tego znaczeniu – mam koperty. Zaasresowane maczkowym pismem, którego nie jestem w stanie odczytać. Ale widać to nie moja sprawa. Nie od tego jestem…
… a kawałki czereśniowej kory odrywają się i szybują ku mnie, nie zwracając uwagi na wiatr, który powinien je rozgonić, porwać ponad fale, zanieść tam, gdzie mu się żywnie i wietrznie buzująco podoba. Nie, one nie poddają się darmowej przesyłce. One chcą swoich kopert i znaczków. Powoli zapełniam i zalizuję prostokątne, białe śnieżnie papierowe nośniki. Kora powoduje, że robią się milusio poduszkowate, a przez to naklejenie znaczków wcale nie jest łatwe.
Ale ma sie tę wprawę.
Owo uzależnienie…
Tylko co teraz? Kto je wyśle? Do jakiej skrzynki włoży?
I wciąż się nie budzę…