Pan Tealight i Kamienne Łzy…

„Niewielu o tym wie, że one pamiętają. Niewielu pochyli się i posłucha jak dźwięcznie uderzają o inne kamienie. Niewielu w ogóle wie o ich istnieniu i wielkiej, pradawnej mocy. Krzemienne, kuliste łzy. Odziane w ciemną, czarną, niebieskawą, lub żółtawą a nawet białą korę… łzy, które stwardniały, by unosić swoją szklistość do dnia, w którym znowu będą mogły popłynąć… Popłynąć i nawodnić i rozproszyć swoją moc w miejscach, które jej potrzebują.

Intuicja roniła łzy często. Jako jedna z Pierwszych Najświętszych była tym z Bogów Uśpionych, Panów Śniących, którzy nawet nie byli uznawani za bóstwa. No po prostu musiała być, musiała istnieć, bo inaczej, to klęska, lody, szatany i pomory! Więc wiecie, nie można nazwać jej bogiem, gdy jest aż początkiem, aż pierwotnością, aż owym pomysłem, który płodzi inne pomysły, a one nie uznają pozycji matki.

Ona była czymś więcej niż bogiem, więcej niż początkiem i pierwotną potrzebą człowieka. A jej łzy trzymane w Zatopionej Świątyni niegdyś wydzielano tym, którzy charakteryzowali się wolnymi umysłami. Tym, którzy mieli w sobie dość odwagi, by zwyczajnie… poprosić.

Tylko w świecie, który zapomniał o początkach prąc jak najszybcie do wyimaginowanego celu, nikt już nie zwracał uwagi na krzemienne łzy. Na owe ogniste początki, na krzeszące iskry zapowiedzie możliwości… A jeżeli mowa o nic i nikt, to oczywiście Wiedźma Wrona Pożarta się pojawia! Ta to ma serio wejścia we wszystko co cała reszta świata uznaje za zbędne, tudzież wystrój wnętrza i zewnętrza, na którym nikt nie zawiesi oka, ni parasola, ni nawet starego, mokrego płaszczyka. Czy nawet tupecika… albo protezki zębowej.

Dlatego co jakiś czas wlokła się krokiem pokrętnymi, nie trzymając się lini prostej ku swojej plaży, tej jedynej, co pachniała odpowiednio i zbierała do włochatej, puchatej niebieskiej torby… krzemyki.”

(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)


Z cyklu przeczytane: „Sekret Tudorów” – … a gdyby. Bo przecież tak wiele wciąż skrywa zapomnienie, tak mnogich wątków nie zdołaliśmy jeszcze rozwiązać w przeszłości zbyt zapatrzeni w teraźniejszość. Zbyt nienamacalni dla przyszłości. Zbyt zabiegani, by w owej przeszłości odnaleźć mądrość. A jednak gromadzimy owe opowieści o przeszłości wokół siebie, lubimy w nie wkraczać, używać niczym przebrania na wysmakowany bal… na pewno z drogimy biletami… I co z tego?

Autorzy tacy jak C. W. Gortner przynoszą nam opowieści z owej przeszłości, zawsze z morałem, zawsze bacznie obserwując to co było, badając najważniejsze postacie… a potem dorzucając do niej odrobinę fantastyczności. Ową niezwykłą zwykłość, która zmieni ją w coś bardziej pasującego nam niekoronowanym. Dotąd zwykle wybierał tych, o których się nie pisze, owych nieintersujących w mniemaniu tak zwanej wyższej historii i to ich ustami opowiadał o przeszłości, ale tym razem… jest inaczej. Bohaterem jest podrzutek, ot nic… wychowany w kuchni, niepotrzebny, w końcu dostaje się na dwór gdzie umiera młodziutki władca. Tutaj poznaje Elżbietę i trafia na trop wielkiej zagadki, misternie utkanej, w której dziwnym zrządzeniem losu, a może jednak pomysłowością znanej mu kobiety, to on stanowi istotny pionek!

Powieść jak zwykle cudownie opisowa, lekko rozwleczona. Ponownie opowiada o zwykłych ludziach i o tych, których daty narodzin i śmierci ktoś nam wtłoczył w głowy. Ponownie wkraczamy śmiało w nieznany nam świat i czujemy się tam doskonale, bo autor serwuje nam smakowite opisy. Może i powieść trochę słabsza od poprzednich, ale zwyczajnie się ją połyka! I wiecie… może to fantazja w dużej mierze, ale jednak… jakże niesamowicie możliwa fantazja!

Wielkie fale noszą ze sobą głosy z innych miejsce, kawałki drewna i szkiełka, które pieczołowicie naznaczają swoim dotykiem i słonością, ale i kamienie… jakby chciały wszystkim powiedzieć, że mogą. Że noszenie czegoś tak ciężkiego wcale im nie przeszkadza, właściwie nie robi różnicy. Czy to zwłoki nieostrożnego pływaka, czy takiego, który z całą ostrożnością próbował po prostu połączyć się z wilgotnością na zawsze… pokochał i pragnął zapomnienia… Cokolwiek morze niesie, to naznacza, zmienia pieczołowicie niczym doskonały artysta wsłuchany w moc głosu duszy materiału, nad którym pracuje. Bo morze nie zmienia. Ono zwyczajnie tylko wydobywa na zewnątrz prawdę.

Prawdę, o której większość nie chce myśleć. Nie potrafi, nie pamięta, a może po prostu zwyczajnie się boi uwierzyć w to, że owo wszystko, ową doskonałość, pragnienie, spełnione marzenia, a nawet więcej… zawsze nosił w sobie. Zawsze będzie w nim… nawet jak odmówi szukania. To takie proste. Zwykła nauka Matki Natury. Ta wyszeptana w momencie najważniejszym, tym gdy po raz pierwszy jej dotykacie.

Gdy smakujecie jej duszę i ciało. Gdy Was przyjmuje, chociaż tak naprawdę, to przyjmuje wszystkich, więc się nie ma co bać.

Ma morze to do siebie, że mokre jest i gloniaste i wodorostowe. I jeszcze słone i falowe jest morze, a jak się nabierze go zbyt wiele w siebie, to człowiek bulgocze i ogólnie mówiąc jest w nim więcej morza, niż człowieka. Ogólnie mówiąc nie jest to zły pomysł, by wypełnić ludziów morzem, ale jakoś kiepsko to znoszą, a już skóra co się im tak marszczy i dziwnie odbarwia, to jest przerażająca. Morze strasznie nie przepada za taką namokniętą skórką, ale od czego ma rybki? Te gryzące, wiecie, no ludziożerne, albo te co zwyczajnie nie wybrzydzają przy stole?

Mniejsza. Wystarczy właściwie sztachnąć się aurą nadmorską i już durne myśli umykają z wody. Niczym Domestos do durnoty… albo WC Kaczka, czy co teraz w modzie jest? Kostka, a może żel jakiś? No wiecie, chodzi o lekkie odkażenie człowieczeństwa z… no ogólnie mówiąc człowieczeństwa, bo w przypadku szkiełek i drewienek to nie trzeba, one są doskonałe przed i po morskiej kąpieli. A jeżeli chodzi o kamyczki, no cóż. One są niesamowite!!! Gdy wpadają do wody, wtedy poddają się falom lub nie, a nawet wtedy gdy tak, to i tak zmiany zachodzą wyłącznie w owych uzgodnionych miejscach i tylko przy uprzedniej konsultacji…

Ten wpis został opublikowany w kategorii Bez kategorii. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.