Pan Tealight i Kontrująca Jabłonka…

„Ekologia ekologią, ale ten współczesny świat już nie tylko stał na rzęsach i klaskał uszami tupiąc kłykciami – całkiem nie do rytmu – opuchniętych, dodatkowych paliczków, ale przede wszystkim sam sobie zaprzeczał. Jednak, jakoś mu to nie przeszkadzało w toczeniu się dalej. Pan Tealight uważał, że to wszystko przez Wiedźmę Wronę Pożartą, która doprawdy nie była nawet w jednym porównywalnym procencie… no jak inni. Więc w jakiś dziwny i pokrętnie szalony sposób, to wszystko się wyrównywało… jeśli ktoś spoglądał na wszechświat poprzez matematyczne wzory. Ale w środku, w owym jego stalowo-szarym, grafitowo miękkim ciele coś wciąż szeptało, brzęczało, bzyczało i dziwnie nagliło, wymuszało myśli, jeździło kredą po tablicy – że jednak nie jest dobrze, a nawet może i jest, no całkiem serio źle?

Cóż, czasem zwyczajnie, a już w szczególności, gdy jest się taką wieczyście wiekową osobą jak Pan Tealight, byt uczy się nie zwracać uwagi. Nie przejmować się, zwyczajnie nie kłaść sobie tego na głowę. Bo… w końcu wszystko przeminie. Nawet jeżeli w malowniczym, nie dziewiczym wcale, apokaliptycznym rumieńcu, wybuchu wciągającej, uzależniającej supernowej, tudzież zwyczajnej, pospolitej epidemii… głupocie, jaka zaczęła cechować ten ganiający swój ogon i uznający to za wydarzenie wszechczasów… dzień w dzień, wszystko zniknie.

Przeminie i odejdzie w zapomnienie.

Tak. Wszystko to naprawdę leżało Panu Tealightowi centralnie na wątrobie Ojeblika – małej, uciętej główki, która z wiadomych anatomicznych ułomności, no jej nie miała, więc… problemu więc wielkiego nie było. Bynajmniej i tak poszli z Wiedźmą Wroną do Kontrującej Jabłonki. Dumnego, zapomnianego drzewka, które serio zawsze chciało dla świata i nacji wszelkich, cywilizacji, jak najlepiej. A jednak współczesność zmusiła ją nawet do zmiany imienia!!!

Kontrująca Jabłonka była piękna, goła, kostropata… i stała na podeście ze skał i liści, po których spływały dziwne, pełne zielonkawych wodnych mchów, strumienie. Jej srebrzystą korę pokrywały grzybki i porosty ułożone w zasadniczą, dziwnie hipnotyzującą mozaikę. Nagie, powykręcane gałązki rzadko oddalały się od głównego, uformowanego w smocze ciało – ale jednak wychudłe ciało – pnia. Całość drzewka, która zachwycała kształtem, formą i specyfiką powykręcalności, nie była jeszcze skażona nawet pączkami. Ale wszyscy przybyli wiedzieli, nawet Wiedźma Wrona, która ponownie zaliczyła glebę i wybierała sobie właśnie dżdżownice z uszu, że to drzewko zaoowocować może w ciągu chwili. Gdyby tylko zbliżyło się do niej rumiane dziecię, albo dziewica przez macochę udręczona, w ciągu sekundy okryłaby się liśćmi i kwiatami, a i owocami… pięknymi, o srebrzysto-żółtej skórce, zawsze pocałowanej malinowym uśmiechem, z ogonkiem filuternie zakręconym. Pachnących, nęcącyh, pełnych miłości, jaką charakteryzują się ciasta zrobione przez pomarszczone dłonie ukochanej, jedynej Babci. Znaczy. Żeby nie było, cała Babcia też bierze udział w robieniu ciasta, nie tak, że ino te rączki tak skaczą po stole… nic z tego.

Bo jabłonka owa miała to do siebie, że truła.

Taka była. Ostatnia na świecie. Truła bez proszenia, bez błagania, niezależnie. Obsługiwała i dzieci i młodzież i nawet brzydkie macochy i te całkiem jeszcze ładne, chociaż pokryte zmarszczkami zazdrości… krasnale i skrzaty też obsługiwała, bo chłopaki lubili sporą rotację pośród swoich nałożnic, a i nawet inwentarz domowy, który jako jeden wiedział jak z owoych owoców zrobić nalewkę dla krów, po której dawały czekoladowe mleko w jagodowe ciapki!”

(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)


Z cyklu przeczytane: „Poza czasem” – … jest piękne. Cała książka, opowieść, bohaterowie, historie plączące się pomiędzy okładkami, nadzieja na więcej… Nie oznacza to opowieści ciężkiej i wymagającej, ale raczej historię miłosną, nie do końca wyjaśnioną, która w złaknionej takowej podniety duszy może wywołać cudowne obrazy. Subtelną, sympatyczną, z młodziutką bohaterką, kilkoma tajemnicami z przeszłości – które jednak się nie wyjaśnią w tym tomie oraz światem… w którym wszystko było inne, ale też dziwnie do siebie podobne.

Oj pewno, że dialogi są jakie są, a i całe słownictwo i opisy do końca nie powalają, ale jest owa delikatność, jakiej czasem babskość we mnie potrzebuje. Jakieś to rozmarzenie… a zakończenie powala. Zakakujące, to raczej niedopowiedzenie. Owa subtelność, ta senna możliwość, że naprawdę wszystko stać się może i powinno, jeżeli tylko będziemy mieli zamknięte oczy. Owa baśniowość subtelna, zabawa z tajemnicami zaklętymi w niezwykłych artefaktach i… miłość.

Ową podróż w czasie odbędziemy dzięki siedemnastoletniej bohaterce. Dotąd jakże szczęśliwiej dziewczynie, której nagle zawalił się świat. Która staje przed wymagającymi poświęcenia wyborami, czy kochać… czy jednak, gdy niemożliwe jest bycie razem, pozwolić temu, kogo się kocha na szczęście. Oto opowieść z wyższych sfer, szelest sukien, rękawiczki, wnętrza sal balowych oczywiście w zestawie. A do tego jeszcze ów powiew świata, w którym wszystko było… inne.

Jeżeli potrzebujecie lekkiego oderwania się od codzienności, to jak najbardziej polecam. Jeżeli nie zużył się w was ów senny transformator, owa świadomość tworzenia za zamkniętymi oczami światów, w których możecie zatonąć bez zbędnego wysiłku, to oto pewna pożywka… A poza tym, no czasem zwyczajnie potrzebuje człek takiej romantyczności.
Z łzą lub dwiema…

Ptaki się rozwrzeszczały na Wyspie. Świergolą i trzeszczą, skacząc z gałęzi – wciąż gołej – na gałąź – też jak najbardziej nieubraną – łączą się w pary, a może i pierun wie nawet haremy zakładają. W końcu tuta nikt nikogo nie ogranicza. Tutaj każdy kochać może każdego, przynieść sobie czy kamyk czy drewienko, odziać je i położyć w łóżku. Pokochać możesz roślinkę i element mniej wymagający podlewania. Może to być i złożona z wielu – dla tych bardziej rozrzutnych uczuciowo – elementów natura tudzież raczej martwa, ale może być i człowiek. Wiecie, dla tych bardziej… no staroświeckich. Takich przywiązanych do tradycji…

Ale jeżeli chodzi o ptaki, to mają one takie miejsca, gdzie drą się jak opętane. Niektóre z nich wydają takie odgłosy, że człekowi się zdaje, że to dżungla. Tudzież nazbyt głośno włączony odcinek National Geographic, lub swojsko bardziej z dzieciństwa… „Z kamerą wśród zwierząt”? Ale w tak pustym lesie, pełnym zeszłorocznych liści, błotka i skał, na których owo błotko i listki tworzą dość poruszającą się powłokę, która oczywiście kilka razy złapała Wiedźmę Wronę i na płasko zbliżyła ją do wyspowego naskórka, te głosy naprawdę odbijają się od owej nagości. Zaburzonej tylko gdzie niegdzie pojedynczymi listkami i pączkami, które wciąż zdają się nie być wiosną.

A wszystko to jest mocno owiatrzone. I zastanawia się wstydliwa, dla reszty świata wątpliwa seksualność Wiedźmy Wrony, jak oni to kurde robią? Jak owe ptaszeczki w tych wszelkich drganiach, bujaniach i trzęsieniach dochodzą do konsensusu no… konsensusus jajecznego? Że też im się nic nie pobija w trakcie i niepoobija? Tak naprawdę, że im owe jajeczka takie równe wychodzą? To ogólnie mnie najmocniej intryguje, że wieje niemiłosiernie, że aż człek nie ma pojęcia jak się utrzyma na powierzchni, gdy tak go unosi nad Wyspą… a oni robią równe jaja?

Czasem nakrapiane nawet?

Ale nie o to chodzi. A o to, że odgłosy dzisiejsze przypominały walczące o ostatniego gumowego banana i dmuchaną lalkę, pawiany. A przecież co jak co, ale to jest Północ. Nie mamy lwów, hien, tygrysów i wszelakich małpowatych poza autochtonami i turystami?!!! Chyba nie? Człowiek już zaczyna być całkiem niepewny otaczającego go świata oraz tego wszystkiego, co w nim żyje.

Ech!

Ten wpis został opublikowany w kategorii Bez kategorii. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.