Pan Tealight i Pan Spadamwodą…

Wiedźma Wrona Pożarta odrzuciła kneblującą jej ruchy skorupę, w końcu podniosła się na dobre i ruszyła. Był na Wyspie On, Ten, którego wciąż jeszcze nie poznała. I choć dobrze wiedziała jak brzmi jego serce, w jaki sposób potrafi rzeźbić świat, jak podporządkowuje sobie wszystko, co najtwardsze… jakoś nigdy jeszcze się nie spotkali. Jakoś… ale w końcu ona podjęła decyzję, a on nie zaprzeczył, nie rzucił kłód, a te miał rzucone i nieposprzątane, zwyczajnie trochę tylko przesunął, tutaj nagarnął liści, tamte śmieci olał, w końcu jest dzielnym lodowcowym mężem, więc nie będzie się stroił we wstążeczki i tasiemki.

Zawołał ją… a ona przyszła.

Szła powoli, potykając się, jak to miała w zwyczaju. Nieznajomą drogę do Niego po raz pierwszy dokładnie macając. Bojąc się wysokości, wąskości i wszelkich poszumów… górą wrzeszczały na nią wszelakie latające, rozpościerające się już wiosennie i miłośnie na gałęziach. Dołem otaczała ją szumiąca woda. Po prawej spływała ze skał cienkimi i głębszymi strumyczkami, po lewej wymijając elfów poduszeczki, kamienne, mocno namszone otoczaki, rzeką rozpuszczała swoje włosy.

Ścieżka była kręta i wilgotna. To prowadziła stromo w górę, to nagle płasko leżąc pozwalała odpocząć. A potem znowu w dół i w górę. Jego odgłos ją prowadził, ale nie wiedziała czego się ma spodziewać. Dlatego, by rozproszyć Strach, który zawsze jej towarzyszył, by jakoś go związać, spowolnić, by po prostu na chwilę się zagubił… Wyspa miłosiernie przywołała dla swojej Wiedźmy mgłę. Otuliła ją, oblepiła i zmacała. Wdarła się do zewnętrzności i wnętrzności. Pomoczyła lekko strony i okładki, ale nie przesadzała. Wiedziała, czego się od niej wymaga, o co poproszono. Gdy tylko jeden krok rozdzierał mglistą zasłonę, gdy tylko cząsteczki mgielne rozrywały się i umykały w korony drzew, z tyłu buzowały już owe, młode i chętne do pracy. Gdy machnięcie dłoni rozerwało nici pajęczych pomocnic, zaraz je sklejano. A jednak… Strach nie odchodził daleko.

Nigdy nie odchodził przecież.

Dźwięk narastał… Kilka śliskich kamieni, dwa przytulone drzewa, schodzi jak zawsze za wysokie dla jej krókich nóg. I jest. On. Wielki, największy. Starzec Lodowcowy… z wielkim, kulistym nosem, spod którego spływają niczym wąsy dwie wodne, spienione linie. Na właściwie łysej czaszce gdzieniegdzie zieleni się soczysty mech, schodząc gęsto na policzki, skrywając oczy i uszy. Ale choć skrywa je, to jednak Wiedźma Wrona wie, że słyszy ją i szepcze do niej. I widzi… Widzi poza nią i w niej, obok i dookoła, widzi wstydliwe kłamstwa i niewygodne prawdy.

Jest piękny. Skończenie, a jednak w pełni trwającej zmienności. Z porostającym go po bokach niejednolitym lasem. Tutaj same tuje, modrzewie, świerki, a tam graby… jakby Paczłorkowe Lasy Wyspy nie chciały się ograniczać, a może tylko nie chciały się zdecydować na jedno? Tam w górze zagubiona budka lęgowa, czeka na swoją zawsze zakochaną, ćwierkającą parę, a w dole płyną ofiarowane orzechy i słodycze… Bo w końcu jak gdzieś idziesz, to zawsze przynosisz prezent! I ona mu też przyniosła. Wiedząc co lubi, dziwnie od zawsze wiedząc.

Składając życzenia, chociaż niewypowiadając ich… bo i po co?

Są w końcu przedwieczne rzeczy, które nie potrzebują nawet wiedźmiego krakania…”

(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)


Z cyklu przeczytane: „W ofierze Molochowi” – … i opowieść się toczy. O chciwości. Człowieczeństwie, które wyzbyło się wszelkich własnych cech… ale w imię czego? Sławy? Zemsty? Miłości? A może jednak tylko bogactwa? Może tak naprawdę większość z nas w ciągłej pogoni za kasą, mszczącymi się za to, że ktoś ma, a oni nie…zapomina o wszystkim. A może wtłacza w siebie tylko nicość?

Tym razem znanej nam bohaterskiej prawniczce przyjdzie się zmierzyć z najprawdziwszym złem. Takim, które jest zdolne poświęcić każdego i wszystko, by osiągnąć cel. Dosłownie przejść po trupach do celu! A wszystko jak zwykle w cudownych okolicznościach przyrody pośród znanych nam bohaterów. Malownicza Kiruna staje się tłem dla brutanego morderstwa, oraz bólu tego, który pozostaje. Małego chłopca, którego porzucili już wszyscy. Który nikomu nie ufa, poza dziwnym policjantem, treserem psów. Rebeka, oraz mężczyzna o spalonej twarzy przejść będą musieli wiele piekieł, by odnaleźć się nawzajem… może nawet w trójkę?

Jest w tej ostatniej powieści Larsson jakaś liryczność. Troskliwość o owych poranionych, bunt przeciwko historiom, które kończą się źle. Samo śledztwo, chociaż szalenie interesujące, przewrotne i zaskakujące, jednak zdaje się blednąć przy czymś, co rodzi się pomiędzy tymi pokrzywdzonymi przez los. Zmaltretowanymi ciałami i duszami. Ludźmi, którzy tak bardzo pragną w końcu spokoju i miłości… Jest w tej historii owa subtelna psychologiczna gra, cudowne pokazanie osobowości, ludzi nietuzinkowych, żyć, które często miały pod górę. Jest i zbrodnia, która przeraża bardziej niż inne, bo uderza w owych najbardziej niewinnych…

… i jest w tej opowieści jakieś piękno, oczekiwanie i baśniowość… delikatność, której byśmy się nie spodziewali.

Pokryła się Wyspa mgłą. Jakby nagle przypomniały się jej dziewicze chwile z czasów, gdy Iskra upadła na ową bulbającą, mroczną pierwotną zupę, gdy pojawiło się Marzenie i Pragnienie… Może i rzeczywiście raz do roku, albo i pięć, jakoś tak się jej przypomina jak to było kiedyś, jak bardzo kochała i że tak naprawdę, nigdy nie przestała. Może, gdy kochała po raz pierwszy? Może był to ten dziwny czas owej pierwszej, najdziwniejszej miłości, który jest w stanie tylko czuć gdzieś w swoich korzeniach, tam gdzie drzemie Smok, a nie pamiętać tak naprawdę?

Mgły kłębią się jak szalone. Wydaje się, że rodzą się z ziemistych, świeżo rozoranych pól, które zdają się falowa owymi bruzdami i śladami opon. A może to tylko owe podziemne tajemnice w końcu zdecydowały się by nagotować bigosu ze świeżych mleczy i stokrotek, a przy okazji nagrzać wody na pranie, i w końcu wypędzić zeszłoroczność ze wciąż tchnących snami pościeli i posłań? Albo też Smok Wyspy wydalił pierwsze jaja, a te dymią jak najęte, niezbyt zadowolone z tego, że musiały opuścić miękkie i jakże intrygujące smocze ciało?

Jakże można się im dziwić?

Idziesz i przecinasz sobą ową całą mgielność. Ciężką, ale nie nazbyt wilgotną, jakby owa kropelkowość miała całkiem coś innego do roboty. Głupio tak zmuszać ową spokojność, dziwną opiekuńczość natury, która w ciągu zajęła się człowiekiem. Odcina go od innych, od problemów, światów nazbyt pokręconych, od owych niewygodnych butów, fiszbin i haftek, co się zawsze zrywają i dźgają człowieka w żebro. Od wysokich obcasów, silikonów, pustych, plastikowych twarzy, które tylko i wyłącznie za cel swój mają wszelką urodną nieruchomość… nie oddychać, nie pierdzieć, nie śmiać się. Nie mieć uczuć, nie cieszyć się, nie pocić.

Przecinam mgielność, a może to ona tylko na chwilę się rozstępuje? Tak na moment, pewna, że zaraz sobie ze mną poradzi. Zmyli moje i tak wadliwe zmysły i poprowadzi w niebyt tożsamości. Bo czemu nie? Przecież może! Może wszystko! Zatrze moje ślady, zwyczajnie rozmyje kształty i kolory. Pozwoli zniknąć tak na zawsze, do końca, tylko na chwilę, a może i na zawsze…

… bo może!

Ten wpis został opublikowany w kategorii Bez kategorii. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.