„Oj bo teraz to każdy sam sobie i sterem i okrętem i żeglarzem. Bo przecież czemu nie, jakoś tak każdy każdym może być i to dziwnie od razu, bez szkoły, bez bólu nauki, egzaminów, koszmarnych ćwiczeń, starania się, ot ładujesz sobie aplikację i już, zrobione. Każdy i falą sobie i sztormem i ciszą, owym niebem nocnym i niebem dziwnie dziennym… kompasem, mapą, wszelaką wyznacznością kierunku i wszelką zmyłką. Owym spokojem i łoskotem nagłym. Słonością i słodyczą, mew krzykiem i ryb chlupotem. Albatrosem i łabędziem. Kurą i kogutem… ot mamy takie możliwości i co z tego? Taki Żywiołek Drobniejszego, czy to płazu czy może jednak nie, to raczej musi mieć teraz utrudnione życie?
Bardzo utrudnione.
Jako element każdego elementu żywiołkowo żyjącego, nadzwyczajnie rozkochanego w swojej bytności, często podświadomie egoistycznie traktująceo otoczenie… Żywiołek Drobniejszego… znaczy każdy żywiołek, w każdym żywym elemencie zwyczajnie i po prostu napędzał świat. Ale Żywiołek Drobniejszego, zwany potocznie Guminem był elementem składowym Wiedźmy Wrony Pożartej. I ogólnie mówiąc życie miał dosyć niesamowite… chociaż pewnie gdybyści go zapytali, to na pewno by sarknął cichutko, a potem uśmiechnął się krzywo, bo taki niestety przez mamunię dobrze wychowany, no i w końcu tylko potaknął. Znaczy się główką. Bo ma tylko jedną. Taki troszkę to rodzaj wybrakowany, znaczy się specjalnej troski.
Żywiołek Wiedźmy był niewielki, niebieski intensywnie, świecący z ogonem, czterema łapkami, w tym przednimi dłuższymi, krępym korpusikiem lekko kulistym i łysą, przesadnie wyprasowaną główką. Ogólnie był lekko nadmiernie goły, ale w fartuszku w słoneczkniki z kieszonką na notatki i kraciastą chusteczkę, oraz dziwnymi, wielkimi rękawiczkami w maki. Poza tym był naprawdę świetnie wychowany i grzeczny i zwykle go nie było, ale dzisiaj na spacerze wpadł na niego Pan Tealight i do tej pory, a już noc nadeszła, nie może się z tego otrząsnąć.”
(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)
Z cyklu przeczytane: „Krew stracharza” – … i już 10 tom. Kiedy to zleciało? I na dodatek każdy inny i wciąż trzyma w napięciu, a przecież już powinien się znudzić? W jaki sposób Delaneyowi się to udaje? Nie mam pojęcia, a może mam? Może to owa nie do końca nastoletniość w sposobie narracji, może pewna dorosłość, może rozwój bohaterów, kolejne tajemnice… A może jednak nietypowy brak naiwności w historiach, owa mroczność, ale też możliwość właściwie wszystkiego?
Nie wiem…
Z jednej strony ponownie opowieść chłopca, z drugiej jakby pełniejsza, wzbogacona w przeżycia jego przyjaciół i nieprzyjaciół. Wciąż jeszcze pod skrzydłami nauczyciela, ale jakby już mu się wymykał. Wciąż nie do końca rozumiejący swoje uczucia, zaskakiwany przez przeszłość, na którą nie miał wpływu…
… oj oczywiście wciąż opowieść o strachach. O walce z potworami mniej lub bardziej materialnymi, ze złem, które jednak nie zawsze ma tylko jedną stronę. Tylko, czy stracharz może sobie pozwolić na rozterki? Czy będzie wtedy zdolny wypełnić swoje powołanie? Czy Tom nie zawiedzie?
Nie mam pojęcia jak to autor robi, ale mnie, stare jednakowoż wiedźmie pomiotło każdy tom do siebie przekonuje, każdy intryguje, każdy jest jakiś… Każdy warto przeczytać, a potem, gdy noc nas osnuje swą pajęczyną… cóż, pozwolić umysłowi wędrować ponownie po jej drogach.
W ramach pogody był śnieg, deszcz, zawieja i obecnie lato… znaczy słonko, słonko, słonko i ogólna powolność zmysłów. Czyli wsio normalnie u Matki Wyspy! Jako macierz trzeba przyznać, że jest niesamowita! Każdemu rozkapryszonemu dziecku daje wsio po troszeczku. Temu śniegu, temu deszczu, tamtemu zawieje, temu wysuszy, a tamtego jeszcze na kamieniach poślizgnie i zwyczajnie w świecie, tym tutaj świecie, zaryje go nosem w zimne fale! Bo przecież sam chciał, zresztą dzieci uczyć trzeba, czyż nie? Teraz już będzie bardziej uważny, jak się mu zachciało zdjęcia robić dziwnie rozwiniętym mroźnym kwiatkom, co się na kamieniach w słonku odchudzały… znaczy tam zrzucały zimowy szron nadmierny.
Matka Wyspa to wspaniała odtworzycielka. Chociaż rozrzuca swoje nasiona po całym świecie, to jednak wyłącznie owe najbardziej ukochane i upragnione, te perfekcyjnie nieprzystosowane zdają się na powrót przyczepiać do pępowiny. I rodzić się od nowa, odtwarzać raz jeszcze… powracać na owe skaliste wybrzeża, różowe, szare, a nawet i niebieskie, bo co sobie będziemy żałować możliwości wystroju wnętrza… i po prostu żyć naprawdę.
Podglądając tak owe inne dzieci Matki Wyspy można dojść do szaleńczego spostrzeżenia, że co do tatusia, to sobie raczej nie żałowała. A jednak, jakoś wciąż łatwo ich rozpoznać. Owe siostry i braci, chociaż w życiu się do tego nie przyznamy, do jakiegokolwiek pokrewieństwa. Zwykle mają coś w oczach, takiego jak paproch co to próbujecie go wydłubać, ale nie idzie… pluje się, potem powieką łapie, ale nic z tego, wciąż coś tam uwiera!!! Pewno to owo lustro, co je Matka Wyspa odkupiła od Królowej Śniegu… no tak, bo w rzeczywistości to ona je rozbiła, a nie ta znacznie wyraziście zimniejsza pani od Kaja i Gerdy.
No wiecie, ups sorry!
Kajowi w rzeczywistości wpadł w oko paproch z rozbitej doniczki, a że chłopak w amoku był, to wiecie, dopiero Gerda zdołała mu ceramikę rozpuścic swoim wkurzonym spojrzeniem… no nie chciał się z nią w dom bawić, pamiętacie jak to jest gdy chłopcy nie chcą być chłopcami, a wy już macie welon z firanki i oczywiście suknię z zasłonki i bukiet z pola…
Mniejsza. Matka Wyspa jest wspaniała. Nawet można z nią dyskutować i nawet podobno nas słucha! Nawet marzenia spełnia, chociaż z chronologią jest na bakier… i w ogóle łatwiej kochać śliczną matkę. A śliczna, najpiękniejsza na świecie przecież ona jest! I nikt nie jest jak ona!