„Macki. Niewidoczne, a jednak nadmiernie lepliwe, czepialne i wtapiające się z dziwną łatwością w rzeczywistość przyszłości. Obecne i zaciekawione, muskające jednak owo wszelkie nieobecne w świadomości każdego tworzącego się człowieka. Nikt w końcu już nie zakłada amuletów, nikt przecież nie odgania złego… bo i któż miałby uznać to za zło? A może i każdy by uznał, gdyby tylko wiedział, iż to jest możliwe? Właśnie owo TO… Ale któż tam się akurat nad tym zastanawia. Dziecię ma się urodzić zdrowe i silne, najlepiej z diamentową wyprawką, złotymi obiciami i kompletem platynowych ząbków. Bezproblemowe, ogólnie mówiąc zawsze małe i pluszowe, pachnące. No i wiecie, jeszcze dzielne, odważne, piękne, obdarzone spadkiem i ręką czyniącą cuda, aczkolwiek ino najbliższym… znaczy mamie, bo taty to mama ostatnio nie kocha za bardzo… I jeszcze trzy wróżki i księżniczka i książę, dziecko niespodzianka.
… świat się właściwie nie zmienia. Poza tymi elementami, które mu na to pozwalają i tymi, o których dziwnie zapomina…
Boga Egoista, wyklęta na początku świata przez swoje boskie plemię, niezrozumiana, zawsze działała powoli i rozmyślnie. Zawsze była tam, gdzie musiała, zawsze wiedziała czego chce i to osiągała. Widząc przyszłość wyposażała swoje awatary w subtelne znaki. W codzienność pełną tego, co mogło ich ukształtować, by zwyczajnie nikt się nie mógł jej czepić. Na wszelki wypadek…
Najłatwiej było powiedzieć… jesteś egoistką. Zawsze do kobiety, a jednocześnie unosić się i upajać chmurą feministycznych bzdur. Jedno to prawo, a inne to nadmiary. Równość to równość, co w tym do płci? Dyrdymały. Nie będę nosić siat, a drzwi mają być przede mną otwierane. Bom sobie daą i tyle! Nie traktorem! I co? Wolno mi – myślała sobie nad rosołem Wiedźma Wrona Pożarta Przez Książki, Poganka Pluszowa. Z jak zwykle nadal niewyobrażalnym dla siebie samej obrzydzeniem spoglądając w oka… zmącone lubczykiem, dziwnie wykrzywione i otłuszczone jednoznacznie serio starały się na nią nie spoglądać, ale była taka śmieszna. Nikt nie pytał, nie dowiadywał się, nie szukał prawdy, bo w dzisiejszych czasach wszyscy wiedzą. Każdy i lekarzem i sterem i katem i okrętem jednocześnie. Wątpliwości nikomu ci na imię! Osz nadmiar niekiedy bywa szkodliwy, więc pypeć ci na język na dupsko i na oko!
Już nie chodzi o to czy ją Zła Królowa piersią karmiła. Jakkolwiek zdaje się to teraz obrzydliwe i nawet jeżeli jadem od urodzenia pluła i szczęką niewidoczną odgryzała innym sutki… to jednak w dzisiejszej epoce psychowszelkologówitrów wytłumaczyłoby ją, czyż nie. Taka fajna powoda! Srututututut majtki z drutu, czyli cnowy pas i tyle! Bo egoistycznością biologiczną pewno jest właśnie wydanie potomka! To wy pragniecie bycia demiurgami. Wot boskości się wam zachciewa. Zadufani w sobie, w owej pełni bogactw puli swych genów, co to wydać ma na świat idealny cud… człowieka. Tego samego co to najpier milusi mały, a potem upierdliwy i dorosły będzie. Bo taki będzie. Nie zostanie mały. Odziedziczy wasze najgorsze cechy, dodatkowo w nadmiarze będzie przypominał nie was a rodziców, do których obecnie macie dziwny stosunek… Geny. Choroby dziedziczone, psychoczności wpojone. Teraz psychoczności, każda w swoim odchyle ma inną nazwę. Dziwny ten świat, czy dziwaczny? Determinatyw rozmnażania, a przepełniona ziemia? Ech, who cares?
Wiedźma przestała wpatrywać się w rosół dziwnie zmieszana myślami. Kota też w końcu nie miała ni psa. Ino Chowańca i pluszowego misia. A nawet misie… Mnożycie się… nagminnie. A przecież wydać to jedno, a wychować to drugie. Teraz nagle wychowywać mają inni, nie rodzic? Kto to widział? Mnożyć, mnożyć, mnożyć… a rozum to co? A pod stołem bidulo bezdomny siedzi i łka, zagubiony taki w zbyt ogromnym świecie. On w końcu ciasnoty lubi. Dobrze, że Pluszatek choć wciąga owe porzucone mózgi to na wadze nie przybiera, bo by Chatki było za mało! Tyle ich, tyle ich do pieczenia chleba, więcej ich więcej ich nam tu nie potrzeba!
Groszek do groszka,
jak cię nie zje kokoszka
to recesywna destrukcja
nagminną większością…
Sucha macico ty, osz by cię. Wiem, gdzie mam swój rozum i które moje myśli, po co mnie ma ktoś inny w nie gilgotać? Może i o to chodzi, że myślący przerwać nie powinni, bo w owym świecie własne zdanie i myślenie nie jest poprawne. I serio nie sprzyja przetrwaniu akurat takiego gatunku…
Właściwie, to pozwoliłaby się zjeść, zresztą nawet smaczna by pewno była, nietrujaca miejscami nawet. A jednak egoista z niej taka, czyż nie? Wiedźma, co dziecka nie chciała…”
(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)
Z cyklu przeczytane: „Krąg” – … a teraz jest ciepło. Burza zdaje się targać przestrzeniami, pod którymi popełniono właśnie kolejną zbrodnię, oraz nagromadzonym tam żarem. Jest gorąco. W owych temperaturach zdolnych rozpuścić każdą plotkę komisarz Servaz prowadzi kolejne, wstrząsające śledztwo. Znaleziona w willi kobieta, a w szczególności owo specyficzne usytuowanie zwłok wstrząsnęło niewielkim miasteczkiem. Podejrzany jednak od samego początku jest aż nazbyt połączony z młodością komisarza. Z jego przeszłością, która rzutuje na rozwój śledztwa. Co jest prawdą, a co tylko ułudą? Jak wiele win, jak wiele zła może nosić w sobie każdy… jednak, szukamy tylko mordercy. Jednak czy naprawdę, tylko jednego mordercy?
I czy on wciąż jest gdzieś tutaj? Czy JH żyje?
Czy to koszmar sprzed kilku lat jest w rzeczywistości tym, który zabił?
Lecz jeśli tak, to dlaczego?
Powieść z jednej strony silnie połączona z „Bielszy odcień śmierci”, z drugiej dziwnie od niej oderwana. Rozpoczęte w pierwszym tomie serii wątki nie doczekały się rozwinięcia. Z jednej strony świat kręci się dalej, z drugiej… cóż, niektórzy pozostali w jednym miejscu. Komisarz Servaz za to z ową zbrodnią, z dziwnym telefonem, owym duchem mordercy idealnego, który mu umknął wiszącym wciąż nad nim… powraca do swojej przeszłości. Poprzez śmierć nieznanej mu kobiety owraca do czasów studenckich, które go tak naprawdę ukształtowały. I tak do końca nie wiadomo czy to zbrodnia, czy życie? Czy opowieść o historiach, które tak naprawdę nas tworzą, czy jednak o tym do czego są w stanie doprowadzić?
Wiele wątków, nie wszystkie potraktowane tak samo, masa zwrotów akcji, cudne napięcie i barwni bohaterowie, wspaniale oddający współczesne wędrówki ludów… ale wciąż się zastanawiam, że czegoś tutaj brakuje. Że czegoś nie ma, zabrakło któregoś ze zmysłów, a może ktoś go specjalnie usunął? Z drugiej strony gdyby miało być o wszystkim ile by tego było… ale jak nie ma być o wszystkim, to po co rzucać te kilka, natrętnie wirujących potem w czytelniku, niecieprliwych, dążących za wszelką cenę upierdliwości do odkrycia swych tajemnic… słów?
Kryminał, a może powieść psychologiczna? O młodości, o tym co ją tak naprawdę kształtuje, o wzorcach, rodzinie, ale też i pokaz tego do czego może doprowadzić takie, a nie inne życie. Niewypełnione, zagubione, niby zadowolone ze swego istnienia, ale wciąż niepewnie pytające: a co by było gdyby? Historia świata, miasta, społeczności, a jednak i nikogo. Kogoś zza ściany, ale też dziwnie fantastyczne ujęcie tożsamości grzesznika… Zaskakująca nierówność chornologiczna, swobodne, lekkie potraktowanie policyjnych reguł…
Gdy czyta się tego autora z jednej strony się wsiąka, z drugiej ma się ochotę w pewnym momencie rzucić książką… tylko dlaczego? Nie wiem, ale może kolejne tomy coś wyjaśnią? W końcu historia wciąż trwa… jedne złapany oznacza innego na wolności. Bo zło jak to mówią, nie śpi…
Wychodzę na zieloniutką, radośnie poznaczoną lekko rachotycznymi stokrotkami trawkę i słyszę piski. Dziwnie łkanie, lekko porodowe odgłosy. Wszystko jest wciąż wilgotne nocnym deszczem mimo dziwnie palącego słońca. Ono nie grzeje, nie głaszcze zaskakującą, nową ciepłotą – którą powinnam po zimie odczuwać niczym zbawienie – nie mami, nie pieści. Ono boli. Jest dziwnie czyste, jakby było na prochach, nie przespało czasu, który mu zabrano, owych kilku miesięcy, gdy serio było tak bardzo mrocznie i szarówkowo… jakby coś było nie tak! Czy to ten Mars czy Wenus, cokolwiek broi coś w niebiesiech i owych niebieskłonach, jest ciężko.
Ale robiąc kolejny krok przestaję się nad tym zastanawiać. Tak po prostu. Już dziwieni mnie to nie obchodzi. Ani palenie złota, ani żar, ani dziwna suchość powietrza przy tak mokrym podłożu. Bo wciąż coś płacze i łka, żałośnie coś tam rozdziera, aż w powietrzu fruwają wkurzająco nazbyt wybodzone robaczyszka.
Wsadzam nos w trawę i już wiem…
Miękka, dziwnie rozgrzana nagle ziemia burzy się. Spod jej skłębionych nadmiernie rozrośniętą, dziwnie nieumarłą trawką – wampiry, zombiaki, wilkołaki i inne w źdźbła zaklęte stworzenia popularne – powierzchni wydzierają się przebiśniegi. Choć nie do końca mają co przebijać. No co jak co, ale śniegu brak… a jednak wyłażą. Lekkie i dziwnie perfekcyjnie króciutkie, jakby w każdej chwili, jak im się za cieło zrobi po prostu zniknąć. Wsiorbać się z powrotem w ziemię i nie ukazać się więcej… znaczy więcej w tym roku oczywiście. Bo przecież one ino na chwilę, najlepiej by nikt ich nie dojrzał, bo przecież tylko na moment, by zadzownić, załomotać w owe bielejąco zieleniące się dzwoneczki swych kwiatów… by przywołać Nieznajomego. Osobnika, o którego istnieniu zbyt wielu zapomniało…
A Nieznajomy tylko czeka. Niecieprliwie. Podglądacz jeden. Zawsze jest w pobliżu przecież, nie odpuści żadnej sytuacji, czy to ciekawej czy nie… w końcu jak nie będzie ciekawa, to on ją już zmieni i przemieni w takową. A dzwoneczki jakże na temperaturę wrażliwe… już roznoszą w powietrzu przywoławczy dźwięk. Już się dzieje i dziać się będzie!!! Oj te ciekawe czasy. Kto by pomyślał, że klątwa sprzed wieków, obyś w takowych żył, będzie najbardziej bolesną…
Śnij Nieznajomy!
Śnij.
Śpij Nieznajomy!
Śpij.
Nie słuchaj, nie patrz,
nie żyj…