Pan Tealight i Parazyt Wiedźmy…

„Mówią, że złego się nic nie ima. No może tylko małe puchate kotki z genetycznie zmienioną na różową, puchatą kitką? Albo tęczowe jednorożce, mające to do siebie, że wciąż się śmieją perliście, nawet wtedy gdy już ostrzycie siekierkę, co się na owych słodkich lukrowanych biedronkach stępiła… i ci ludzie, co to mówią coby się uśmiechnąć i wtedy wsio jest dobrze, wredne osobniki nie znające prawdziwego cierpienia, tudzież wrednie mające dostęp do świetnych antydepresantów i innych cudownych psychotropów, po których tylko można się śmiać… i tęczą srać.

Wszystko się zaczęło nie gdy w odpływie łazienki zamieszkał spragniony nagości i fluktuujący swą powierzchnią Bulgot, ale gdy w lodówce, która ogólnie z zewnątrz była pluszowa, a w środku zwykle przerażajaco pusta… jeżeli nie liczyć drogi na Ostrołękę, dwóch światów równoległych co zawsze miały śnieg, ale zwykle w różnych smakach oraz gromadki mikroskopijnych Yeti… zamieszkało coś. Coś dziwnego, włochatego i z wieloma mackami. Coś lubiącego gwizdać, tańczyć w krótkiej spódniczce owe machające odnóżami riverdanceowe kawałki i mruczeć niezależnie od stanu skupienia nad tym, co w danej chwili robiło.

Początkowo nikt nie zwracał na niego uwagi. Jakoś tak wyszło, że jak jest miejsce, to przecież można zajmować i głupio tak wypraszać przybysza, no chyba że by czekoladę wyżerał, lub w spiżarce miedzy wekami buszował… a on tego nie robił. Pewno głupio tak gościć kogoś, kto nie płaci, nie poinformował o przybyciu – pewno z obawy, że nie wpuszczą, w końcu zwykle tak było – i ogólnie hałasuje szczególnie nocą w miejscu, które winno być przybytkiem świętym… no wiecie, mieć w lodówce kogoś, kto nawet nie powiedział jak się nazywa.

Wszystko oczywiście do czasu. Ot potknęła się Wiedźma Wrona Pożarta o stareńki babuniny dywaniczek ze dartych misternie szmateczek, no i coby jako wrona orzeła sobie nie wywinąć i wiedźmiej facjaty nie uplaszczyć… chwyciła za rączkę lodówki. Ta, choć długo nie uchylana, pewno z owej radości rozszczerzyła na moc całą swoje wrota, a wystraszony włochaty gość w środku… pewno z powodu nagłej nagości, co ją eksponował na małym wiaderku po serku opalając się pod lampeczką… no wynik tego spotkania był taki, że przybył Pan Tealight z Ojeblikiem.

Nie żeby przyszli z dobrego serca. Jako mała, ucięta główka… Ojeblik ogólnie mówiąc serca nie miała, choć niektórzy twierdzili, że może zamiast mózgu, ale to chyba plotki, a Pan Tealight cóż, szary i dziwny, raczej takich osób o wnętrzności własne się nie pyta. No niegrzecznie jakoś!
Nieuprzejmie!
Bynajmniej z powodu oczywistego i naglącego przyszli, bo koszmarnego wrzasku dłużej nie dało się wytrzymać. A Wiedźma niepaląca, więc zanosiło się na uraczanie pianiem nieustannne…”

(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)


Z cyklu przeczytane: „Badacz potworów” – … i dlaczego lubimy się bać. No o co chodzi z owym baniem. Spójrzmy na bajki z dzieciństwa, tutaj Czerwony Kapturek zeżarty z Babcią przez Wilka, tam księżniczka, co jej braci zamieniono w łabędzie, macocha ją wygnała, a teraz czas jej na plecenie pokrzywowych wdzianek… a znowu Jaś i Małgosia? Oj wiem, że wszystkie bajki kończą się dobrze… ta jednak może, no nie do końca. Bo oto macie przed sobą bajkę, która wciąż może trwać. Bajkę, która, jak z innymi to też miało miejsce, zawiera w sobie cząstkę prawdy. Problem w tym, że tak bardzo, bardzo bardzo mocno pragnieniecie, by jednak było odwortnie. Bo ta niewielka powieść zdaje się bajką, ale całkiem możliwe, że nigdy nią nie była…

O takich powieściach mawia się, że są klimatyczne. Iż gdy tylko zaczynamy czytać, nagle przenosimy się w czasie i dziwnym trafem znajdujemy się na innym kontynencie. Tym razem witamy w XIX wieku, dokładnie 1888 rok, Ameryka. Oto niewielkie miasteczko, w którym pracuje, a dokładniej badania prowadzi znany monstruolog doktor Warthrop. Ale obserwować go będziecie oczami młodzitkiego Willa Henry’ego. Sieroty. Dwunastolatka, który po śmierci rodziców przejął zajęcie, które niegdyś opętało jego ojca. Gdy go poznajemy ma się właśnie przekonać, że potwory są na świecie i to całkiem blisko. I niekoniecznie są znanymi mu ludźmi. Że potwory to nieposiadające głowy stwory gotowe żywić się… ludźmi.

Z kolejnymi stronami zapadamy się w pamiętnik mroczny, ciemny, brudny i ponury. Smutny. W którym tak naprawdę szczęśliwy koniec nastąpi gdy straci się tylko palec, a nie cała rękę… a wszystko w imię nauki, albo szaleństwa… Jak zwał tak zwał. Oto otwierają się przed wami wrota skrzypiące i zachlapane posoką. Tutaj sekcja zwłok zawsze odkrywa niespodziankę, która z chęcią wyżre wasze wątroby, by potem złożyć w nich swoje przeklęte jaja. BUUUUU!!!

Książka… oj nie dla dzieci, chociaż czy współczesne wychowane na morderczych grach maluchy są w stanie przerazić się zwłok? Pewno nie, ale jednak… raczej dla trochę większych dzieci. I dla tych dzieci, co to już nie okazują dowodu w pubie, a jednak pragną dramatu i przygody w szarościach i sepii z dodatkiem karminu. Oto opowieść pełna, fascynująca, w żaden sposób nie dziecinna i naiwna, ale zaskakująco rozkwitająca z każdą stroną. I choć w pewnym momencie zdaje się, że ni już nie może was zaskoczyć, bo to w końcu tylko dziecko… to jednak zaskakuje!

Wiatry wróciły, ciepłem spowiły Wyspę. Jakby chciały po prostu wymazać z mojej pamięci ten cudowny mrozek. Owo skrzypienie łagodne w nosie, te fałdy ziemi, w końcu się nie uginające… No cóż, niech im będzie, ale czy to już wiosna się znaczy, czy jeszcze nie? Posprzątać w ogródku, czy nadal sobie darować nadmierny wysiłek i po prostu wylenić się na spacerze? Co jak co Wyspa się na pewno sprząta. Po owych wielkich jesienno-zimowych wiatrach połamane gałęzie i drzewka trzeba zwyczajnie zwieść, a potem się zastanowić co dalej, czy z nich stołek, czy jednak szafka? Kolejne domki powoli odzyskują swoje płotki i doniczki z kwiatkami, a na gałązkach, zawinięte w korony drzew juz coraz rzadziej można dojrzeć dziwne maty, kubły na śmieci o pustych duszach i brzuchach oraz elementy garderoby.

Tutaj zbierają śmieci, tam znowu naprawiają odarte ściany. Powoli ludzie coraz częściej się otwierają, czy to chodzi o płaszczyk, czy kurteczkę, a wiatrom w to graj… się znaczy no w to im dmuchaj! Tą szarpną i przewrócą, z tamtej wysokiej blondyneczki skąpą futrzankę porwą i polecą.

Oj ubaw po wietrzne paszki!!!

Bo w końcu z wiaterem nie wygrasz. Jak grzeczny będziesz, to może jednak ci fanty oddadzą, ale jak się będziesz sprzeciwiał i zabawę powietrzną zatrzymywał się opierając, to nic z tego. Niezależnie od wagi wiatr zabierze i nie odda. W zagubionych i nietkniętych ludzką stopą, ręką, ani wzrokiem Pochmurnych Górach w wygasłym Wichurnym Wulkanie mieści się Komnata Utraconych. Legenda głosi, że znajdują się tam wszystkie porwane przez iwatry fanty. Te, które nigdy nie wróciły, bo jakoś tak dziwnie ludzie nie ucieszyli się z zabawy, więc musieli zapłacić utratą ukochanego przedmiotu. Czy była to makatka, obrazek, skórka z wiewiórki, szczęścliwa królicza łapka, ulubiony kotek, ukochana miednica…

Legenda mówi też, że wszystkie te rzeczy wierzą w Dzień Powrotu. To wtedy wulkan się przebudzi i zaczerpnąwszy zemsty z przepastnej, czarnej Otchłani Wszelkich Smutków, dmuchnie i wyrzuci przedmioty-fanty ze swoich trzewi, a one polecą… wrócą w końcu do domu…

Ale problem w tym, że nikt im nie powiedział, iż choć one istnieją, to ludzie, którzy je kochali już nie. Tego świata już nie ma.

Ten wpis został opublikowany w kategorii Bez kategorii. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.