„Mimo wszelkich niedogodności, jakich można się domyślać, gdy macierz wykonana z raczej miękkich, łatwych do uszkodzenia elementów, a dziecko to blaszak… mimo owej pewności godzin, dni i lat spędzonych w szkołach, książkach i na myśleniu, że to się nie może udać, że nie może się tak naprawdę wydarzyć… Blaszane Dziecko przyszło na świat.
Na Wyspy świat.
Przyszło, a dokładniej wypłynęło ze zwykłej kobiety, codziennej i typowej, oglądającej seriale w telewizji i malującej paznokcie na różowo, kochającej buty i życie celebrytów. Pewnego dnia, choć i przepisowo po dziewięciu miesiącach, po prostu wydostało się z brzucha poznaczonego popękanymi naczynkami i rozstępami, ja inne dzieci przed nim. Bo nie był pierwszy, ale też i był. Te dzieci bardziej miękkie. Choć na początku wcale nie było takie twarde. Oj oczywiście dźwięk, który się rozległ, dzwoneczkowe BUUUM, gdy położna łupnęła je w tyłek, trochę zaniepokoiło Niebiosa, ale tyle tam mają roboty, tyle piórek do złpania, hossan do wyśpiewania, psalmów do wyklepania i litanijów, że szybko się odpokoili… I tak Blaszane Dziecko narodziło się, czknęło, odbiło wodami płodowymi i wrzaskiem oznajmiło swój życia start.
Teraz codziennie rano, gdy tylko zmieniano mu pieluszke na srebrnej dupci, gdy zasypka jak zwykle nie naznaczyła jej jeszcze lekko miękkiej powierzchni, donośny brzdęk oznajmiał, że pokarm jak najbardziej się przyjął. Bo co jak co, ale choć blaszane, o miękkości dentystycznego złota, zdolne było nie maltretując matki jak inni z cycka ciągnąć. I to ze smakiem.
Nikt się nie zastanawiał już jak owo dziwne dziecię wytworzyło ciało zywczajne, kobiece. Po dogłębnych badaniach bardzo niski, grubiutki i dziwnie owłosiony w nietypowych miejscach Profesor Lok stwierdził, że to wina zębów z puszki. A dokładniej starych koron, lekko srebrnych, założonych na trzonowcach. To za ich powodem, a dokładniej materii, z któej zostały stworzone, owo dziecię przyszło na świat.
Wot taka tam anomalia, a ząbki w rzeczywistości z meteorytu. Macierz w końcu w Rosji rodzona, więc wszystko było możliwe… i dziecko z blaszki i ciąża dziwnie niepokalana, a i zwiastowanie…”
(„Sklepik z Niepotrzebnymi” – Chepcher Jones)
Z cyklu przeczytane: „Grillbar Galaktyka” – … ubawiłam się, rozbawiłam, roześmiałam, a potem zastanowiłam i już nie było mi do śmiechu. Bo ta opowieść Kossakowskiej to nie ino zabawa z kosmosem, humorystyczne rozprawienie się z ludzkimi przywarami żywnościowymi, ale przede wszystkim krytyka współczesności. Owej, która nie zje, nie wypije, a chodzi i wrzeszczy. Co to przyjmuje wszelkie treści narzucane przez telewizję i tak zwane poprawności polityczne… ot bo tak. Bo tak modnie, bo tak jest po dzisiejszemu, a głupio jest być starym grzybem… choć jeśli chodzi o grzyby, to jest ich wielka i lekko małomyślna społeczność, w której łapy, a dokładniej kapelusze i może też nóżki wpadnie Hermoso Madrid Iven.
Kuchni szef!
Tak ogólnie rzecz dzieje się w kosmosie. W takiej tam przyszłości mniej lub bardziej dalekiej. Żyją tutaj stworzenia intrygujące jak Pluszaki, lub specyficznie nieznajome, jak Ludzie. Są Bulwy i Jaszczury, a nawet mniej dziwni. Wszyscy – poza wyjątkami – mają coś wspólnego… by żyć potrzebują jedzenia. A wiecie jak to jest w cywilizacji. Krówki nie jedz bo myśli, ludziny nie bo krzyczy, a roślinka w końcu tyż może królem zostać, więc najlepiej żuj syntetyczną papkę! Jednak za wprowadzeniem owej papki możliwe iż kryje się spisek, który ma na celu zniszczenie świata jaki zna Iven i ci żyjący obok niego. I choć jest ino kucharzem, to rycerzem i bohaterem musi być też. Zresztą wyjścia nie ma, w końcu kuchnia to niebezpieczne miejsce, ostrza fruwają, przyprawy uczulają, więc się na pewno nadaje!!!
Maja Lidia Kossakowska fantastom znana jest. Mi akurat przypadła do gustu poza… aniołami. Jakoś ten świat „Siewcy wiatru” niezbyt mnie przekonał, ale tego, że pisać umie odmówić jej nie można – ha ha ha!!! Gorzej, wciąga, obserwuje świat ten dostępny każdemu, mataczy, a potem nie wiesz, czy nagle zadziałał żeńszeń, czy po prostu to ona zmusiła cię do myślenia po swojej drodze! Jakoś tak. A „Grillbar Galaktyka” jest płynny, humorystyczny, wszystkie macki i czułki na swoim miejscu ma, a nawet żgaczki i żuwaczki i sztuczną babci szczękę!
… więc do talerzy!!!
Tych latających i tych mniej!
Wypełzłam na Wyspy świat i sztachnęłam się nikłym chłodu powiewem. W powietrzu unosi się Wiosna w jasnym mlecznym mgły proszku, co to Wiedźmie zatoki do bólu doprowadza. Więcej, gramoląc się miedzy drzewa w owym migotaniu wciąż nisko latającego słonka widziałam kurna robaczki!!! A rano ubiłam pierwszego komara, więc sorry, ale kiepsko widzę pełzająco i bzycząco ten sezon! Pożrą nas do ostatniej krwi kropli i kości w pył!!!
ZUO!!! Trza nam mrozów, śniegów i ogólnej robactwa siły ubicia! No pór roku jak to drzewiej bywało, a nie takiej nitotot nitotamto! Wymarzniętych ryjków, poczerwieniałych nosków z powodów innych niż procentowe, tudzież ząbków sopele gryzących i języków do klamek przytwierdzonych… bo tak! Bo świat fajny jest jak roku cztery pory ma. Tak jakoś pewność się ma w owym naturalnym rzeczy prowadzeniu się. A ja chyba ostatnio zaczynam rasizmem pluć.
Cóż, pewno starość!!! Ech! Zaraz? Ale czy ja się stara nie urodziłam? Nie powinnam mocniej dziecinnieć?
Babrając się w błotku owej zimy, w zakamarkach otaczającej mnie leśności… bo dziś spacer był niemorski… doszłam do owego dziwnego wrażenia, że świat śliczny jest. Choć bezlistny, choć nad Gramyrem drzewa wycinają sprzątając po wichurach, chociaż wciąż coś komuś tam niehalo, to śliczna jest owa natura. Bo już ludzie to mniej, ale wiecie, ja tam problemy ze wzrokiem mam, może coś do mnie nie dociera w owej dwunogów urodności? Może tak być, czyż nie? Gdy tak się spogląda spomiędzy krzaków zmarniałych, dziwnie niezdecydowanych w swej naturze, czy to kwitnąć już, czy kurcze jeszcze nie? A może stare listki zrzucić… no gdy tak się gapię na ów świat, to jakoś tak mi wszystko kumka tam w pluszowo-książkowym środku mnie.
Jest i niebo i morze jest, kolorowe domki i krzaczki, drzewka przeróżne są i fantastycznie obrośnięte mchami pieńki. Są kształty gałęzi rozmaite takie i pięknie osamotnione pojedyncze, gotowe zbutwieć listki. Niczym rozebrane na części smocze skarby, nigdy nieodnalezione. Huba lnie się na korze, w górę drzew lub ku korzeniom, a pomiędzy tym coś skacze i ćwierka niosąc w dziobie – i to jednocześnie – wielką, czerwoną jagodę. I to takie niesamowite wszystko jest…
… niesamowite!