Pan Tealight i Nagus z Wodospadu…

„Woda spadała z hukiem zmiennym, kapryśnym, zależnym od opadów, topniejących śniegów, wszelkich lodowatości, aniołków bezczelnie sikających z przepływających nad drzewami obłoczków i innych latających, tudzież skaczących, pełzających, czy co tam robiących… no blisko bywających organizów i osobistości. A jednak była zaskakująco czysta. Krystalicznie – choć nie do końca pojmuję ową krystaliczność, bo trafiają mi się ino mętne kryształy. Jakoś tak wychodzi, że wpadają mi w ręce przecząc definicjom, a może jako wyjątki je potwierdzając?

Jemu to nie przeszkadzało. Przechodzący, przedzierający się przez krzaki, obijający o kamienie dupę Turysta też nie miał na niego wpływu… wielkiego. Ot najczęściej źle kończył, ale cóś on miał na to poradzić. Wystawiał ostrzeżenia, nie jego wina, w utopskim ludzie nie czytają. Brak wykształcenia w końcu nie tłumaczy. A Nagus Utopiec był erudytą, pokrętnym, znającym wszelkie języki, posiadającym największą bibliotekę wyrytą w tunelu pod mostem, oraz… no był utopcem. Utopcem, który jednak nie pamiętał utopienia, to dlatego szukał wiadomości o sobie wszędzie. Jakkolwiek się dało, nawet jeżeli wymagało to kilku niewolników przetrzymywanych w zakolu rzeki. Wszystko zgodnie z zasadami!

Aczkolwiek tymi sprzed wielu wieków… a co.

Utopiec nie pamiętał co się z nim stało. Właściwie nie pamiętał nawet kim był przed ową wilgotną własną bytnością. Wiedział jednak, miał w sobie owo poczucie, że było coś przed tym życiem. Coś innego, dziwnego, zajmującego. Może i mniej baśniowego, choć czymże jest baśniowość dla utopca? Nie pamiętał gdzie i kto go zabił, w końcu jego rzeka była płytka i choć wiedział, że i w łyżeczce wody się da, to jednak nie podejrzewał się o samobójcze umiejętności… kto wciąż prawdopodobnie żwawe ciało wrzucił do jakiegoś cieku i w jaki sposób owo UTOPCOWE COŚ, bóstwo czy inna cholera, sprawiło, że zamieszkał tutaj.

Nie żeby narzekał, bo miejscówa była niesamowita! Rzeka co prawda płytka, kamienista, bardziej ciurkająca niż pływająca, ale dla niego rozmiar doskonały. Do tego masa kryjówek, kilka domków gościnnych, z których stworzył niewielki hotel B&B, oraz jego własny granitowy pałac z tarasem. I dodatkowo domek na drzewie, gdy miał ochotę na suszenie, marszczenie i ogólny pilling słoneczny. Bo w końcu trzeba o siebie dbać. Gdy pływ był mocny, spokojnie docierał do morza, w którym błotko cudownie wpływało na jego umęczone czytaniem spojówki. No i jeszcze ona… niesamowita, niedościgniona, cudownie nagle mu podarowana od Wszechświata, albo czegoś mniej podejrzliwego, ONA. Wciąż jeszcze nieśmiała, wciąż nieodgadniona…”

(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)


Z cyklu przeczytane: „Czerwień grzechu” – … i moje pierwsze spotkanie. Autorka nowa, przynajmniej dla mnie, specyficzna. Dziwnie bliżej jej do powieści obyczajowej niż do kryminału, a jednak… wciąga. Małe, intrygujące miasteczko, wybrzeże Kornwalii. Ludzie, którzy starają się bardziej schować, niż pozostawać na widoku. Nie spragnieni poklasku, skrywający wielorakie grzechy, ale też specyficzni, osobliwi, grzeszni. To tutaj dociera nadinspektor Lynley w swojej specyficznej, oczyszczającej pielgrzymce. Po śmierci żony i nienarodzonego dziecka nie chce już być elementem Scotland Yardu. Pragnie tylko spokoju, jakiejś dziwnej pokuty za to co się stało, a czemu przecież nie zawinił. Jednak trup na drodze skutecznie, przynajmniej na chwilę odsuwają jego myśli od koszmaru. Nie pragnie rozwiązać tej sprawy, ale jakoś zaplątuje się w tę historię. W życie miasteczka, owe dziwne, ukryte, zadawnione, ale wciąż ropiejące rany…

… kto pragnął śmierci młodego chłopaka? Jak wiele dziwacznych zachowań można odkryć w takim miejscu? Ilu tak naprawdę mieszka tutaj tylko po to, by uciec od przeszłości, a może i teraźniejszości?

Jak pisałam powieść bardziej obyczajowa. Specyficzna. Natłok bojaterów, dziwna ważność każdej z historii, specyficzne nie wysuwanie Lynleya na pierwszy plan… wszystko to sprawia, że trzeba się do Elizabeth George przyzwyczaić. A i do tego, że to 15 tom cyklu – jeżeli dobrze liczę. Jednak spokojnie możecie sięgnąć po tę powieść nie znając poprzednich, gdyż łatwość gawędziarska autorki wplata przeszłość w teraźniejszość z zaskakującą sprawnością. No i te postacie, owi bohaterowie kryjący w sobie i piękno i brzydotę, zło i dobro, chorzy i zdrowi, przepełnieni nienawiścią i ci, którzy tylko pragną przeżyć. Czy w ogóle jest tutaj ktoś bez winy, czy jest tutaj ktoś, kto tak naprawdę jest szczęśliwy? A może tak naprawdę Lynley w końcu dotarł do swojego czyśćca? Może znajdują się tutaj tylko ci… zranieni i raniący?

Naprawdę, mimo owej niepełnej kryminalności powieść kapitalna!

Wypełzam zza ścian i macam światło. Po wielu dniach dziwnie gromko wietrznej i szarej pogody, po owych przepełnionych gęstością pomroczności godzinach… łapię słoneczne godziny. Najlepiej najpierw zaryzykować bieg za słońcem. Chowa się, ale można je złapać. A jak się złapie, to trzeba się go trzymać, więc najpierw lecę na zachód, dziwne to, ale właśnie tam jest słońce, jakby moja wschodnio-północna część Wyspy nie była jeszcze do końca dobudzona? Biegnę i łapię się promieni. Parzą tak dziwnie, na zimno, jakby ktoś zamroził owe złote, bielejące miejscami promyczki, które łapią się każdego załamania przy ziemi by obudzić migotania…

… a migotania są piękne. Gdyby nie rozmokła ziemia, która z chęcią pożre moje dopier co doczyszczone buty, położyłabym się i patrzyła. Zresztą i tak wieje, więc na co mi stanie. W tym stanie stanie się nie opłaca. Jest całkowicie nieprzydatne… człek i tak w końcu popchnięty podmuchem gdzieś poleci, więc garbię się i pełzam między pniami. Śliczne są, srebrzyste…

A te znowu jak żółwia skorupa, połamane, ale trzymające się drzewa. Poznaczone, niczym ranami, owymi szparami, z których cieknie gęsta, ciężka, poddana grawitacji żywica. Pachną tak, że przypominają mi się kąpiele wieki temu, gdy to można było wyłącznie w sobotę, a i sole były drapiące, ale przynoszące ze sobą dziwną prawdziwość niedostępnego otoczenia… Owe ciepłości specyficznie bezpieczne, które cokolwiek by robić, już nie powrócą. Bo wiesz i widziałeś zbyt wiele. Za dużo przeżyłeś, by do końca oddać się baśniowej naiwności…

… a może jednak nie? Może w moich lepiących się palcach jest nadal ta naiwność? To ona podnosi ze mną połamane iglaste gałązki, ona brudzi mnie błotem i uśmiecha się do znikających promieni. Będę je gonić teraz na wschód, gdzie rozbłysną ogniem, ale najpierw kropla żywicy na ułamku kory. Niczym specyficzny, najbardziej aromatyczny miód na najwspanialszym bochenku chleba. Teraz mogę biec. Tylko podziękuję… bo zawsze dziękuję. Za wszystko.

Wyspie.

Ten wpis został opublikowany w kategorii Bez kategorii. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.