„Zwykle przynosił ze sobą tulipany albo żonkile skrępowane suchą słomą, albo wymyślnymi warkoczami z traw.
Raz, dokładnie pamiętali, był to gigantyczny bukiet z rzodkiewek w różnych stadiach wydęcia, o fantazyjnych kształtach, z kokardkami na każdej bulwie… a raz marchewki. Młodziutkie, zalotnie pozakręcane niczym wiązanka ze świńskich ogonków, pachnące świeżą ziemią, wilgotne. Przyczepiona do nich krajka połyskiwała złotem i rdzawymi koralikami. Jak już niczego nie było, zawsze mogły się pojawić z nim stokrotki. Pojedynczo, misternie wplecione w dziwne gałązkowe kompozycje. Mimo braku wody w jakiś podejrzany sposób trzymały się życia długo i desperacko. Ale najczęściej były to krokusy. W dziwnych, zaskakujących barwach, wciąż zkropione rosą, niepewne, czy rozewrzeć płatki do końca, dźwięczące, dzikie, zwodniczo pachnące. Nikt nie wiedział skąd je brał, tak samo jak nie wiedzieli gdzie mieszkał… nikt dotąd nie zauważył nawet skąd przychodził. Po prostu rozlegało się eleganckie pukanie do drzwi, gdy już wszystkie okruszki z ciasta zostały zjedzone, a ostatni kubek dżemowej, aromatycznej, słodzonej miodem i owocami herbaty z bulgotem przewalał się w kiszkach zgromadzonych… przybywał akurat w tym momencie, gdy naprawdę nie było czym gościa poczęstować, a i nawet wodę wyłączyli, co było dość dziwne. Nawet świeczki się skończyły, zapałki diaboły ogonami nakryły, a wszelkie wyjściowe, lub chociaż zacerowane misternie i artysztycznie, odzienia były w praniu lub suszeniu.
Gdy na niego czekali, nie przybywał nigdy, choćby nawet się zapowiedział, choćby nawet ktoś coś przeczuwał, to jednak zawsze poniewczasie… i choć właściwie nie mieli pojęcia dlaczego, po co przychodzi, uśmiechali się, jakby to była jakaś próba, jakby nie byli pewni, czy foch coś załatwi. I tylko Pan Tealight się uśmiechał w swojej szarej duchowości i zawsze ulatniał się ze Sklepiku. Dobrze wiedział, a ową wiedzę daje tylko czas często kopiący w zadek, że z pewnymi rzeczami uprzejmie się nie stykać… ale raczej nie informować o tym całego świata. Wiedźma Wrona Pożarta zawsze wiedziała kiedy Pan Zygmunt pojawiał się w Białym Domostwie. I zawsze czekała na Pana Tealighta. Czekała z wekami podgrzanymi i pajdą świeżego chleba, ze złoiczkiem powideł z darowizny za klątwę i imbrykiem herbaty podgrzewanej aromatycznymi drewienkami. Z Chochelem czekała, z opowieściami, które nie byłoy gotowe by wybrzmieć i historiami zbyt cichymi by je usłyszeć…
… i tak się chowali udając, że ich nie ma, aż wszelkie poniewczasie zmieniło się w odpowiednie i czasy i miejsca. Bo pewne osobistości mają pewne ułagodzenia krzywizn wszechświata. Reszta dziwnie sarkastycznie tego nie jest w stanie… cóż, no nawet na chwilę… pojąć.”
(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)
Z cyklu przeczytane: „Anioły śniegu” – … są niesamowite. Przejmujące, dziwnie surowe, specyficzne, dla wielu może i odpychające, ale jednak i orientalne. Jakby opowiadały o całkiem innej planecie i krainie na niej, ciemnej, mroźnej, procentowej, gdzie szaleństwo nie istnieje, to po prostu inna forma człowieczeństwa.
To książka niewielka, a powieść w niej gigantyczna. O plemieniu ludzi osobliwych, rozkochanych w cierpieniu, wciąż nieszczęśliwych, a jednak… zadowolonych. Dziwnie i podejrzanie. Ludziach zróżnicowanych, gdzie nie znajdziecie dwóch takich samych groszków w strąku. Oto Finlandia. Kraina ostra, oschła, w której nie wyznaje się miłości, ciężka ręka to norma, a kieliszeczek zawsze zamienia się w buteleczki. W tej dziwnej krainie, w owej wiecznej pomroczności natury zdarza się mord, a nawet kilka. W końcu taki to czas, taka szerokość geograficzna nieszczęśliwych ludzi… jednak sprawę trzeba rozwiązać. Zamordowana kobieta domaga się sprawiedliwości. Tylko tak naprawdę jakiej? Czy możliwej do wyegzekfowania?
Bohater tej historii jest zniszczony, pokręcony, prawdziwa esensja swojej krainy. Ale zyskał szansę na kochanie i bycie kochanym, choć wciąż pamięta, wciąż spogląda na zagojone rany, to jednak… jest szczęśliwy. Jednak po tej sprawie wszystko może się zmienić… czy warto?
Autor nie tylko opowiada o morderstwie, nie tylko przedstawia intrygujący portret mężczyzny po przejściach, ale przede wszystkim opisuje niesamowity świat. Dziwną układankę z ludzi tu urodzonych, zimnych, szalonych, pokrzywionych oraz tych przybyłych, którzy nie potrafią się odnaleźć. Tak naprawdę łączy ich natura, dzieli właściwie wszystko. Surowi laestadianie, hodowcy reniferów, pogańscy dziwnie, pierwotni, oraz ci inni, starający się być cywilizowani… Są tak szalenie ciekawi, że samo morderstwo zdaje się być mało ważne. Choć nie, ono nadaje owej różnorodności specyficzne tło. Tak jakby udowadniało, iż skrajna wolność wszystkiego jest zgubą.
Zawsze…
Obiecali zimno. Lepiej, obiecali mrozy do -10!!! Obiecali… ale czy się spełni? Jak na razie to spełniło się z wiaterem. Już doprawdy nie pamiętam, kiedy przez czas dłuższy niż kilka godzin nie wiało. Nie duło. Nie rzucało owymi powietrznymi kulami, nie zmuszało naszych dachówek do tańca, nie podnosiło dachu, nie miotało ścianami, nie rzucało w okna kryształowych kropel deszczu… Może to jest rok wiatrów? Wszelkiej powietrznej szaleńczości?
Może?
Wiem jedno… chcę zimna! Chcę mrozów i śniegów. Jestem jak na głodzie, zdrapuję ukradkiem lód w lodówce, przytykam język do srebrzystej ścianki małej zamrażarki i okładam się mrożonymi warzywkami do rosołu. W uszy wtykam sobie zakamuflowane elementy lubczyku. Aż tak ze mną źle! Marzy mi się śliczny sopel, lekko słony, jak zwykle subtelna mieszanka powietrza, wiatru, morza i rzeki… jedyna w swoim zwodniczym, kuszącym rodzaju. Marzy mi się… czy to tak dziwnie nosić w sobie potrzebę zimnego tyłka? Smarków kamieniejących w nosie, lub szczypiących policzków?
Wyspa znowu się zatrzęsła.
Kilka nocy temu uniosła się, jakby chciała sprawdzić, czy oczko jej nie poszło w pończosze, albo podwiązka się nie skulała? Nie wiem, mniejsza, poruszyła się. Pomiędzy snem a snem zadrżała, może i przesunęła się gdzieś po morzu, może tak zwyczajnie znudziło się jej być w tym samym miejscu, a może jednak tylko miała wzdęcie? Można pleść domysły za domysłami… każdy coraz bardziej szalony i ciekawy. Ale koniec końców jest taki, że się zatrzęsła. Zrzuciła coś, a może raczej nocnego motyla złapała?
Zatrzęsła się Wyspa, a ja podskoczyłam. Zderzyło się moje spanie z sufitem, wybiło kilka sęków z drewnianej okładziny, lekko podrapało się w czółko… i nic poza tym. Bo choć i może jest to początek… to na razie SZAAAA!!!