Pan Tealight i Wyspy rozterki…

„W otchłaniach Wyspy drzemią kości.

Większość z nich nigdy nie przekształci się w nawóz, kolejne rośliny, falujące łany, orne ziemi przestwory, owe tchnące rozrodczością, dziwnie zawsze ciepłe fałdy skórne pól. Albo łąk… owych dzikich, zagubionych pośród lasów paczłorkowych, dziwnie różnorodnych, młodych, bo żywot drzew na Wyspie jest raczej krótka, poddana wichurom. Ale kości drzemią. Niezależnie od stanu skupienia, czy wciąż szkieletowe, czy jednak rozmyślnie upchnięte w urnie, odmawiają wtopienia się w samą istotę owej ziemi. A może jednak są nią? W jakiś dziwny sposób stały się elementem owego idealnego, boskiego szkieletu? Może nawet sama Wyspa nie wie o co z nimi chodzi? Pochowanymi wieki temu, śpiącymi, zapomnianymi, oznaczonymi kamiennymi ostańcami, kręgami i kopcami, a jednak tak dziwnie niewidoczne…

A może jednak chodzi o to, by nie odchodzić? By zostawać? Może tak naprawdę wszystko się zaczyna i kończy tutaj? Bo jeżeli kochasz jakieś miejsce tak na zawsze, tak do końca, to jest tutaj i twoje niebo i piekło i czyścieć i tęczowy most i Walhalla! Albo i jeszcze więcej? Może specyficzna świętość tego miejsca zezwala niektórym na życie wieczne? Jeżeli tylko położysz się w lesie, tam, gdzie nikt nie chodzi, bo krzaki rozrywają ubrania… może wtedy po prostu zwyczajnie wtopisz się w Wyspę? Tylko czy jej się to podoba? Czy nie ma dziwnych rozterek w stylu: czy tego pana złożyć tutaj, czy jednak tam? Może niczym gigantyczne puzzle woli być uzupełniona duchami i kosteczkami wyłącznie w obrębie tamtej doliny, a może by zaludniły ruiny? Czy masz Wyspo rozterki? Bo Wiedźma Wrona słucha… nie tylko czyta. Błąka się po twojej powierzchni, a czasem wpada w króliczą czy lisią norę. Czasem porywają ją nornice, a czasem zwyczajnie liże ją ropucha i wszystko nabiera żwawszych kolorów.

Czasem wydaje się, że Wyspa się przebudowywuje. Przesuwa kopce grzebalne, manewruje kamiennymi cyklami, zmienia położenia rytów naskalnych, albo inaczej, zwyczajnie tworzy nowe? Bo tak naprawdę może to wszystko to Ona? Manipuluje nie tylko ludźmi, ale też porami roku, elementami wystroju przyrodniczego, ale i tym, co starają się pozostawić po sobie ludzie? Może czasem ma wątpliwości, czy to, co robi i w niej samej budzi wątpliwości? A może tylko wzbudza je w innych, by potem spoglądać przez okno i w kułak się chichrać, że znowu się jej udało…

… udało Ci się! Udało, udało…”

(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)


Z cyklu przeczytane: „Szepty zmarłych” – … i umierasz. Każdego z nas to czeka. Umieranie ciała, bo co do duszy to wiecie, zdania są podzielone. Wszelako jednak ciału przeznaczone jest starzenie jeżeli uda się żyć, albo rozkład, jak już owa szansa na żywot się zakończy. To wszystko można obserwować na słynnej Trupiej Farmie. Miejscu, w którym scena z Carrie wydarzyć mogłaby się ot tak. Dłoń wychodząca spod murawy, oj nic wielkiego! Tutaj rozkłada się ofiara spalenia, tam znowu utopiona, powieszona, ta na widoku, ta zamknięta, zakryta, wstydliwie schowana… Ot zwyczajność przemijania. Piękno przetwarzania, jeżeli tylko jesteś zainteresowany. Doktor Hunter, szczególnie po ostatnich wydarzeniach (to tom trzeci cyklu) tutaj pragnie odnaleźć przewortne bezpieczeństwo i spokój. Zamknąć się w pracy, doświadczeniach, wciąż nawet nie zdając sobie z tego sprawy, nieświadomie drapiąc się po kolejnych bliznach, którymi naznaczyło go życie.

Znowu samotny…

Oczywiście wplącze się w kolejne, wstrząsające śledztwo. Mimo iż to nie miejsce jego jurysdykcji, to jednak jakoś tak w nie wpadnie. Koszmarną zbrodnię, która może być dopiero początkiem – pierwszym rozpoznanym śladem pozostawionym przez seryjnego mordercę. Ale mordercę innego niż ci znani dotychczas.

Kolejna pasjonująca, wstrząsająca opisami a jednocześnie intrygująca, zmuszająca do wejrzenia w przerażające wnętrze tego, co nazywamy człowiekiem opowieść. Skomplikowana przeszłość głównego bohatera też intryguje, dorzuca do niej coś, co ją dopełnia! Po prostu powieść, od której nie można się oderwać. Z jednej strony napisana prostym językiem, z drugiej specyficznie głęboka, ujmująca, ale i dogłębnie przerażająca. Przypominająca, że tak naprawdę nigdzie nie jesteśmy bezpieczni, że każdy, najnormalniejszy, dziwnie zwyczajny osobnik może być… złem wcielonym. Beckettowi w dziwny sposób udaje się zaskoczyć czytelnika. Ogłupić, zatopić w historiach bohaterów pobocznych, a potem zwalić mu na łeb… zwłoki.

Wyspa epatuje przeszłością. Część z niej pochłonęły fale. Co spowodowało, że pochowaliście swoich zmarłych tak blisko linii brzegowej? Czy mieli w końcu odpłynąć, stać się elementem wystroju dna, kośćmi, które pływy będą głaskać i szlifować, poprzez lata zmieniając je w dzieła sztuki? A może jednak po prostu chcieliście by byli blisko. Blisko was i blisko morza, które kochali, a może którym przybyli? By chronili stanowiąc pierwszą linię obronną. Owych duchów, przodków, którzy jednak nigdy was nie opuszczą, zawsze służąc radą, wizją, napomnieniem? Jak bardzo musieliście ich kochać, by na zawsze poddać się ich ocenie?

Kurhany odpłynęły. Ich kamienne obudowy pochłonęły odmęty, a teraz szlifując się jedno o drugie, kamień o kamień, zmieniają się. Z jednej strony ich już nie ma, z drugiej stali się elementem wszechświata i pozostaną tutaj na zawsze. Szepcząc poprzez wiatr, poprzez krople rozbijające się o szyby, wygrywające na dachówkach specyficzne melodie… o nutach całkiem pokręconych.

Kocham owe kamienne miejsca przeszłości. Uwielbiam spoglądać na ludzi, którzy wciąż jeszcze szukają tam spokoju, ukojenia, dziwnego, specyficznego uzdrowienia duszy. Szepczą tutaj swoje problemy i zdaje się, że znajdują odpowiedzi na rzucane w chropowatość głazów pytania… A pod nimi śpią kości. A może nie śpią tak naprawdę? Może w rzeczywistości to tylko inne życie, takie trochę bardziej rozsypane? Bardziej sposobne w możliwości zmacania głębszych otchłani owej cudownej ziemi? Jedynej takiej… Bo nawet kamienie tutaj zdają się być bardziej żywe, niż gdzieś indziej. Może tak naprawdę nic tutaj nie jest do końca martwe?

Może i Wyspa wciąż nie otrzymała dostaw Zimy, na którą wiele robali czeka!!! ale jednak nie daje się. Może i trochę jej odbija z tą płodnością, wszelaka zielonkawość plącze nam myśli, ruchy i głowy… a może jednak te pola po prostu taki kaprys mają, owe kwiaty wychylające główki, cebulki trzaskające pod palcami. Gdy wyciągacie je z woreczka, kwiaty zdają się już z nich wypełzać…

… ale ja potrzebuję czasu uśpienia. Owej sposobności dla wszelakiej powolności i urokliwej spolegliwości w wyłażeniu z ciepłego łóżka…

Ten wpis został opublikowany w kategorii Bez kategorii. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.