„Niegdyś to były ozorki w sosie chrzanowym.
Dziwnie gadatliwe, dziwnie się zawsze wtrącające w procesy nie tylko trawienia i dziwnie zaskakująco odbekujące poprawnie całą tabliczkę mnożenia. Gdybyście jeszcze nie wiedzieli, to Wiedźma Wrona Pożarta w języku matematyki płynna nie była. Właściwie nie była nawet ułamkowa, a już równania tekstowe, no kto to widział bajki o pociągach, koszmarne, zderzeniowe, wiele trupków w sobie niosące… na cyferki rozbijać? Jakoś logika takiego postępowania nie docierała do Wiedźmy. Dlatego też nie posiadała ona wagi, uznając to za zbędny przedmiot i ogólnie totalną głupotę, to przeliczanie boskiej wiedźmowatości, stron szelestu i barwnych, głośnych postaci lokowanych w okolicach wątroby na… liczby!
Ozorki dawały moc, własnymi umiejętnościami wzmagały w niej chęć skopania tyłka temu, co niemożliwe… wsysaniu innych języków. Mów wszelako niedoświadczonego przez nią swiata, tak innych, tak kręcących, tak dziwnie kaleczonych dotąd, gdy śpiewała modne szlagiery do butelki po szamponie, lub z braku środków czystości do zwyczajnie zwiniętej w figę piąstki. Wtedy, w owym dziecięcym uniesieniu, które nie chce minąć do tej pory, w jakiś dziwny sposób człek czuł, że umie, że potrafi, że owe dźwięki wyrzuca z siebie umiejętnie, jakoś tak po prostu… z czasem zaczął się uczyć języków i owe języki zaczęły tracić swoją magię. Na szczęście tylko po części. W jakiś dziwny sposób to, co było nieznane zostało oswojone i jakoś tak spowszedniało…
Ale z językiem Wyspy było inaczej. Wlazł w Wiedźmę od razu, od pierwszego sztachnięcia, dotknięcia, muśnięcia, pierwszej kropli słonej morzowatości, pierwszej kropli deszczu… słonecznego, potliwego promienia i ziarenek piasku, które z zadziwiającą śmiałością od razu wtopiły się w jej cielesność. Od razu wiedziała, znała, dotuykała wszystkiego jak należy. Każde drzewo korą opowiadało swoją historię, każdy krzak od razu wypuszczał nici swych szumiących pieśni, każdy kamień tańcząc w falach tłumaczył jej kto z kim, dlaczego i jak często… i tylko ludzie dziwnie milczeli, choć ich usta zdawały się poruszać.”
(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)
Z cyklu przeczytane: „Aż gniew twój przeminie” – … a duchem cię opatrzę, samej nie zostawię, bo zmarli cierpliwie czekają. W zamarzniętych toniach jeziora wraz z tajemnicą przeszłości, o której wielu z nas nie ma pojęcia. Owej wstydliwej, z której, gdyby sprawy potoczyły się inaczej mógłbyś być dumny. Gdyby zwyciężyła ta druga strona, historia uczyniłaby cię bohaterem… ale tak się nie stało. A jednak wciąż owa przeszłość niczym demon spoczywa swym ciężarem na twoich piersiach. Nie możesz oddychać, więc robisz wszystko… by nie wysmyknęła się ni myśl o owych wydarzeniach z czasów, które jeszcze nie przeminęły, które żyją w starych ludziach.
Wszystko zdaje się być takie niesprawiedliwe, a jednocześnie piękne, poddane naturze… Oto zima powoli przemija. Wody wypuszczają skrywane tajemnice. Dusza młodej dziewczyny powraca do świata żywych. Spogląda na ową dziwną, białą rzeczywistość pełną starych ludzi. Ludzi, których pokochała. Ludzi, którzy mimo iż odmówili właściwie kontaktów z większą częścią świata, to jednak nie chcą być samotni… tak bardzo pomogli jej odżyć. Bo młodość jest ciężka, ale gdy połączyć ją ze starością spaja się i daje obydwu stronom szaleństwo! Któż mógłby pragnąć odebrania owej osadzie tej młodości? Owej dziewczęcej, rudowłosej płomienności? Dlaczego? Po co?
Larsson jest piękna, cudowna, tak bardzo zbieżna z tym, co sama czuję do świata. Tak bardzo pogodzona z codziennością światów nie pragnących przeć do przodu. Tych ceniących ciszę i naturę, kąpiących się w przeręblach i latem latających nago! Tych baśniowych… Zbrodnia, która się wkrada w ten świat od razu wydaje się znajdować sprawcę, ale jak udowodnić to poprawnie? Jak nowa prokurator, dziewczę z miasta, które powróciło na łono dzikości ma poradzić sobie ze zmową przeszłości, jak przekonać tych, którzy wciąż się boją… jak rozpoznać prawdziwe zło?
Postacie urzekają. Narracja wspaniała, bohaterowie może i cierpią na artretyzm, ale nie możecie przejść obok nich obojętnie… a sprawiedliwość? Cóś, wypłynie, gdy tylko wiosna pozwoli…
Duńska język nie jest trudna… serio! Dopóki człek czyta, wydaje się być nawet zabawnie prosty. Nieskomplikowany. W telewizji mówią nawet tak, że z czasem człek jest w stanie rozbić ową gardłową dławilność na słowa i samemu opanować mowę na wdechu… a potem wraca na Wyspę i w śpiewanych uśmiechach własnego, ukochanego Listonosza nie słyszy nic… bo przecież Wyspa musi mieć, i ma, swój własny magiczny język. Język powietrza i morza, jezior i rzek, pól i łąk, lasów i krzakowych pułapek… owych dróżek zarastających, bo o nich zapomniano i skarbów odkrywających się, gdy tylko kopniesz kolejną grudę ziemi.
Problem w tym, iż w wykonaniu ludzi ów język ma aż nazbyt wiele odmian. Odmian bardziej śpiewnych i bardziej gardłowych, tych prawie milczących, zamkniętych w mrugnięciu oczu i skrzywieniu brwi… lekkim mruknięciu, niczym miś w czasie zimowej rozdrzemki, gdy nagle przypomniał sobie letnie pluskania w strumieniu i ryby przemykające srebrzystymi strugami…
Ludzie na Wyspie zdają się kąpać w językach. Każdy mówi inaczej, każdy wykształcił własną gramatykę, składnię, fleksję, czy co tam… nigdy nie rozumiałam potrzeby rozbijania języka na matematyczne definicje. Odbierania mu magii, nie rozumiałam też do końca po co mi świadomość kto to przysłówek, a kto czasownik… tak po dziecięcemu, zwyczajnie, nie rozumiałam. Bo język zawsze był magią. Owym zaśpiewem słów, pewną dyskretną wyrazistością osobowości, mrocznie przejawiającą się w nadmiernie używanych słowach… w klątwach i ranach, które bolą, choć zadane tak niewidzialnym narzędziem, jak mowa.
Z duńskim będę się mierzyć do skutku, bo chcę, bo trzeba, bo przecież nie może mnie pokonać no!!! Siódmy język, czy nie, to jednakowoż do kurca i do fiksa jakoś trzeba wygrać. No inaczej nie można!
Choć z drugiej strony żal będzie utracić ową śpiewną baśniowość, ową piosenkę nowego języka, właściwą każdemu. Tak chrapliwą w duńskim, tak trudną do rozpoznania, uroczą, gdy nie jesteś w stanie rozpoznać, zrozumieć kolejnych, wypływających z ludzi słów… a jednak jakże urzekającą. A przyznać trzeba, iż myślał człek, że tylko hiszpański i włoski łapią tak mocno za trzewia…