Pan Tealight i Ciemności do Wciórności…

„Zapatrzyła się Wiedźma Wrona, zamyśliła. Po szybach Chatki powoli, dziwnie leniwie, spływały ciurkając sobie wody. Rozlewały się w sploty warkoczowate, w sprężynowe pomieszania, w owe dziwnie malownicze zakola… łyse. Omijały ptasie obsrańce – wielce tam wyraz naturalnego dobrego, ptasiego usposobienia w stosunku do Wiedźmy – znaczy wiecie, tak sobie tłumaczyła… i jęczała. Jęczała, że z całego tego wiatru, zmyślnie rzucanych wód mógłby być taki śliczny snestorm. Biały taki, usypiająco usposabiający, piękny i pełny, bogaty w różnorodności płatków… cudowny czas, by latać nago, by żreć bałwany, by po prostu wymarznąć przeszłość. Kolejny rok wymrozić, uformować, a potem zwyczajnie stłuc na pohybel!

A na zewnątrz Ciemność mokła i klęła. Wściekła była, ogólnie nadmiernie nawodniona, do tego poparzona kolejną, nadzwyczaj skuteczną Pełnią, serdecznie miała tego wszystkiego dość. Dlatego tak bardzo garnęła się do Chatki Wiedźmy. Bo się swieciła. U powały migotały niebieskie świetliki, skuszone obietnicą nadchodzącej wyżerki, te same o pamięci tak krótkotrwałej, że po objęciu jednego stanowiska nie ruszały się już, bo nie wiedziały gdzie i kim tak w ogóle są. Ale Ciemności doprawdy i wcale a wcale nie obchodziło kto świeci… chciała światła i promyków, chciała ciepełka, nawet jeżeli wyłącznie złudnego, to i tak się w nim jakoś popkrzepi przecież. Na przykład przy tej kremowej choineczce, którą wiatr tak szarpie, albo owej wymiotnie barwnej, co nęci, co kręci, co gdyby tryby w niej przełączyć byłaby dyskoteka, palpitacje i wszelakie odpały… Ale jej chyba to nie przeszkadza. Korcą ją owe bezowe okna… tak, wyglądają jak słodkie bezy z kremem, nie wiadomo dlaczego, jakby ktoś wysmarował słodyczami Chatkę… ale od środka. Jakby serio nie chciał zachęcać głodnych dzieci, co dla chleba szacunku nie mają. Wcale a wcale nie mają!!!

Ciemność do Wciórności więc napisała podanie o ukrócenie jej czasu pracowniczego. Bo kto jak kto, ale podobno tylko ona rozpatrywała TAKIE sprawy. Jednak jak na razie, na list w formie piętnastu akruszy A4 nie było odpowiedzi, więc otuliła Chatkę Wiedźmy i grzała się ułudą. I wąchała wanilię…

Zapatrzyła się Wiedźma Wrona, nie słuchając stron, które chciały być strawione… zapatrzyła się w czarności za oknem. W ciurkania… pobiegła do kibelka, wróciła… w owe dziwności w nieprzenikalnej mroczności. W owe pojedyncze, migające niesamowitości, które znikały, pojawiały się, a potem zwyczajnie szły dalej. Tak bardzo dziwiła ją ta owa mroczność, dziwne widzenie niewidzenia, zaskakujące gęstości mimo wietrznego nadmiernie tchnienia… cóż, widać w tym roku Yule chce udowodnić, że potrafi na ciemno robić!”

(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)


Z cyklu przeczytane: „Sezon burz” – … i inny taki i dziwnie bardziej liryczny… Jest w tym nowym Wiedźminie jakaś dojrzałość, jest w nim dziwna iskra, której nie było i nadzieja, że będzie więcej. Bo ja chcę więcej. Tak po prostu. Bo dlaczego nie? W końcu chodzi o pewien świat, w którym człek czuł się dobrze, o przygodę, o znane postacie, o sprawiedliwość, która musi zwyciężyć! To inna opowieść. Skupiona do kupy, ale i poprzecinana zaskakującymi elementami, historią, która może się jeszcze wydarzy… Inna to opowieść, trochę bardziej reflekcyjna, trochę odmienna, dziwnie bardziej dorosła, unikająca durnowatości, choć nie stroniąca od humoru… a w końcu o humor tutaj chodzi! O wydarzenia, które może i się rozjeżdżają, może nie do końca zaskakują, ale po co mi zaskoczenie. Chciałam lekko leniwej niepewności i ją dostałam. Wciągnęłam powieść w dwa wieczory i było mi dobrze!

Spoglądanie na tę powieść z punktu widzenia mnie owe sto lat temu, gdy wszystko się zaczynało, książek pożyczanych niechętnie na studiach… ale człek czekał na kolejny tom, a potem olewał chleb powszedni i kupował sobie w końcu własny. Nie, ten tom nie zepsuł mi tamtego wrażenia. Bo on jest z tych co to jak się kończą, to coś się zaczyna… bo i dlaczego nie? Ja chcę więcej!

Wyjeżdża się w ciemność Wyspy i jest jak oko wykol! Domy skąpo obdarzone światłem, więc gdy nagle zdarza się taki światecznie obrzucony, człek nagle nie trzyma się ciągłej lub przerywanej. Gdzieś na horyzoncie dziwne łuny, ale daleko jakoś, jakby się ciągle oddalały, choć człek stara się dotrzeć tam jak najszybciej. Ogólnie mówiąc pasażer, czyli ja, nie ma pojęcia jak kierowiec, czyli Masław, odnajduje ową drogę? Bo tak serio, to ja nic tam nie widzę… choć może rzeczywiście, gdybym usiadła na poduszce byłoby lepiej? No cóż, niski widzi inaczej…

… no to jedziemy. Siedzę i się gapię, wzdycham na widok obwieszonych w świetliki choineczek, serduszek, gwiazdek i innych kształtów nader geometrycznych. Takie krzaki w świetlikach dopiero przybierają specyficzne formy. Jakby nagle geometria się przebudziła, to przetarłaby ze zdziwienia oczy. Ale wiecie noc jest, taka geometria to pewno śpi i tyle, śniąc o Talesie…

Ale obświetlonych domostw mało. Większość w ciemnościach się wtapia w okolicę, zainteresowana wyłącznie znalezieniem schronienia przed zacinającym deszczem. Bo pada… śnieg w płynie. A tam, gdzie domów nie widać, albo zwyczjanie zwiały gdzieś bliżej innych, grzeją się przy jakimś ognisku, kiełbaski pieką czy coś… no bynajmniej tam, gdzie światła się nie palą, tam się świecą świeczki na drodze…

… świeczki na cudzych tortach. Na poboczach owych wywijasów z ciemnego lukieru ze świetliście białymi elementami po środku. Tych samych, po którym mknie mokre autko z niską Wiedźmą w środku. Wiecie, niby można ją przyczepić na dachu, ale namoknie i będzie śmierdziała… mokrą wroną! Lepiej żebym siedziała w środku. Tak dla higieny i przepisów wiedźmiego BHP. I P.Poż. też! Zresztą zgubię się w ciemnościach i będzie… dość ślepa jestem za dnia do wciórności!!!


Ten wpis został opublikowany w kategorii Bez kategorii. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.