„Nazywali go Szalikiem po Wiedźmie, bo głupio byłoby wprost napisać, że z Wiedźmy był, że tak właściwie nigdy nie znikał, choć było lato, choć ciepło rozpuszczało członki, że zamotany w swoich trzech metrach bardziej żył niż ona. Ot taki tam imprezowicz… Jakby wyżerał ową inną stronę świata z wiedźmowej tożsamości i zabierał wyłącznie dla siebie, tak, że dla niej pozostawała ino owa wyględna mrukliwość. Właściwie logiczne było to, że się na niej żywił, w końcu nie on jeden, dużo jej jest, starczy dla każdego, ale było w nim coś więcej. Coś specyficznie seksualnego, coś, co sprawiało, że niektórzy zamykali oczy, a inni nagle mieli jakieś pilne wizyty do odbębnienia, tudzież pilnie musieli wyczyścić piekarnik i sparawdzić, czy nie ma ich w innym, całkiem oddalonym i względnie ciemnym miejscu…
Większość z tych, którzy spotykali go na swojej drodze byli zadziwiony jego gibkością, dziwnie ekstatyczną, zmysłową wijnością… ową specyficzną symbiozą, z której jednak niełatwo było wyczytać, co z tego dane jest Wiedźmie Wronie. Ale czuli, że Wiedźma żyje dla niego. Że w jakiś dzizny, pokrętny sposób, ona miała z tego cząstkę zmysłowości, elelementy szyjnej ciepłości i dziwną, lekko wydłużającą jej mikrą postać, zwiewność dwóch skrzydeł. Zwykle jednak szli razem. Niczym równorzędni panowie. On szedł przodem, pchany wiatrem wznosił się i prowadził, potem była ona, jak zwykle gaworząca do siebie, dziwnie zamotana, nieprzysająca do codzienności… a potem znów on, choć niektórzy uznawali, że dwa końce szalika, to w rzeczywistości dwie odrębne osoby, żyjące razem tylko przez przypadek.
Bo sami spójrzcie. Jeden koniec zbierał tylko liście, zawsze zamiatał piasek i tulił się do kamieni, drugi znowu wolał to wszystko, co zeschnięte, co ustalone naturalnie, co dziwnie dokończone. Wplatał to w swoje granatowo błękitne sploty i dumnie nie pozwalał Wiedźmie ich wyrzucić. Dlatego chodziła ona z Szalikiem, który kroczył po niej, przed nią i za nią, a do tego ciągnęła wszystko to, czego chciał on. Jakby tak naprawdę niewiele miała do powiedzenia…
… kiedyś ktoś jej poradził, by przeciąć go na dwie połowy… jego zwłok nigdy nie odnaleziono…
Podejrzewano Szalik po Wiedźmie o wiele, najczęściej nader okropnych, przewrotnych występków. Ale nikt mu tego nie powiedział. Zresztą Wiedźmie Wronie też nie. Darzyła go w końcu taką atencją za zakrywanie, maskowanie swojej osoby, że głupio byłoby rzucić mu to… we frędzle. Oj tak, bo miał frędzle, a może raczej nibyodnóżki. Dziwnie skrępowane, a jednak chodliwe i chwytliwe elementy chwościkowe, którym nie oparły się żadne śmieci i nie do końca zawsze lekkie, osłabiające mu wątki i osnowy, cudne piękności. Bo w końcu był chciwy. A raczej było w nim, siedziało w głębokim warkoczu jego kręgosłupa, owo coś, co pragnęło wszystkiego… wszystkiego, czego chciało. Tak po prostu chciało mieć to blisko siebie, bo czemu nie? Każdy miał swoją opowieść do wypełnienia, a jego w rzeczywistości zaczynała się każdego dnia i każdej nocy…”
(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)
Przez cały rok można dojrzeć na Wyspie zakłopotane, bardzo zagubione, dziwnie wygłodniałe, szwendające się po niej części turystycznej garderoby. Spotyka się je wspinające się na drzewa, zamotane w krzaki, niosące ze sobą letnie zeschnięte, romantyczne chwile – kurna o kwiatach mówię, o kwiatach no kwiatach no!!! – albo też dziwną niesparowalność. Na przykład takie rękawiczki… zawsze pojedyncze. Tylko w jaki sposób komuś były potrzebne latem? Kto przywlókł ze sobą grube, ortalionem całowane, puchate łapki? Bo gacie, czy koszulki zdają się być dziwnie zrozumiałe. Tutaj ktoś zostawił, tam wskoczył do wody i nie wyskoczył już z niej, tudzież po prostu popłynął do Szwecji i został na słodkiego śledzia. Z butami jednak jest inaczej. Spotkałam kiedyś klapka, wersja niebieski japonek z lewej stopy, który szukał na Wyspie swego przeznaczenia. Podróżował tak w ogóle ze szczotką do kibla, ale to już całkiem dłuższa i naprawdę dla niedorosłych historia…
Czy ktoś za nimi tęskni? Za owymi nowymi figami, co się uczepiły małego dąbka i nie chciały wracać do człowieków? Czy ckni się komuś za koszulką w małpki, oraz tym ręcznikiem w konserwatywne paseczki?
Co dziwne nie spotkałam jeszcze dodatków… jakby te zawsze pilnowały swoich nosów, uszów i szyjek, jakby nadmiernie się bały pozostać na Wyspie same? Może coś w tym jest? Może świadome są czegoś, co innym elementom wystroju człowieka, tak jakoś dziwnie umyka? Jakoś nie walają się po gałęziach barwne apaszki… choć w ich przypadku pewno zrobiły się w kokona i może znowu zmienią się w robale, by na wiosnę ponownie stać się latem? Bo tak serio, to co się dzieje z owymi ciuszkami? Czy szukają swoich ludzi, czy też jednak wolą zdziczeć i przekształcić się w drzewo bucikowe? A może marzy się im kariera w nieruchomościach gniazdkowych?
Pierun je wie. Zwykle są rozmowne, ale o tym nie chcą mówić, jakby dziwnie zawstydzone, jakby dziwnie zmieszane. Może w rzeczywistości Wyspa wykształciła własny gatunek: Zagubione Ciuszki Mocy? Może gdzieś jest sierociniec dla niepływających gaci? Albo też subtelna ochronka?