„Splunęła Wiedźma Wrona Pożarta… na siebie splunęła obficie. Na owe kości z nadrukowanymi słowami, bolące, nerwy w zdaniach piekące, na mięśnie z okładek odmawiające kroczączej posługi. Podczołgała się pod drzwi ciągnąc za sobą kocyk i donośnie zawyła. Wszelkie odgłosy w okolicy umilkły. Wrony z dachów poderwały się gromadnie do lotu i obdzielając się piórkowymi w wadze ciosami, ewakuowały się wiedzione wyłącznie poczuciem… bezsilnej bezbronności. Bo serio, no ile można chorować i to jeszcze tak, coby zwykłe wylegiwanie się w pościeli nie było w przyjemność wliczone!? A co z tym bólem, co?
Wycieczka sponsorowana, etap dla masochistów, po przystankach: rodzaje bólu dla każdego?
No wkuła się Wiedźma Wrona na siebie, bo nic jej na drodze stać nie może, nie jej, nie nic. A jak już powyła i pokrzyczała, to zwyczajnie zagryzając do bólu zęby, wstała. Zasyczała, kroplami jadu splamiła dywanik, a potem zrobiła krok i drugi i kolejny… aż ból nie skopał jej kolan od tyłu i znowu nie powalił do pozycji archonty. Jakby chciał powiedzieć:
módl się grzesznico,
bo nam to za nico,
czyś na płasko leżysz
czyś całkiem łkające nico…
Ale ból nie wiedział jednego o Wiedźmie Wronie, że bestia łatwo się uzależniająca jest. Że jak coś jej podejdzie, to nie puszcza, to jątrzy i mąci jej pod kopułką, to zmusza do zachowań dziwnych, to szaleństwem ją inszym nęci. Nie wiedział, że ona i tak wstanie i znowu i znowu i znowu, choć od owego przymusowego rozmodlenia już kolanka się jej na przypisach spłaszczyły. Bo w końcu ból wie tylko jedno… a jedno, to zawsze nie jest wszystko. Jak Wiedźma wyjść na dwór chcę, podotykać swoją Wyspę musi, zwyczajnie po lesie pobłądzić, po julemarkedach się powłóczyć, popatrzeć na rodzące się na domach i choinkach światełka, na te owe drzewka spraszane do domów, na owe gałązki zielone, pachnące, żywicą sklejające jej dziurki od nosa… to nikt jej nie zatrzyma. Zmechaci ona sobą nieczesaną taką każdą drogę, którą musi przejść, przeciągnie się przez każdy opłotek i każdą kałużę wdepnięciem na pewno zaszczyci… Bo pewne rzeczy są dla jednych zwyczajne i możliwe, codzienne i niezmiernie nużące, a dla innych są zawsze przygodą, walką z wiatrakami, podróżą na chromym słoniu i maseczkami z ucha igielnego. Bo tak to już z niektórymi jest…
… i tylko dlatego warto wstawać…”
(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)
Z cyklu przeczytane: „Ogrody marzeń” – … i te małe, angielskie miasteczka. Specyficzne o nosach łatwowściubialnych, o oczkach zawsze bystro zerkających zza firanek. Te małe domki, wielkie posesje, plebanie, probostwa, salki spotkań… te ogrody. Owe cuda wolnego czasu. Dowody na to, że starość jest piękna, potrzebna, użyteczna… mądra, choć do słabości nie chce się przyznać. Dorosłości, zabieganej, zalatanej, często zranionej, ale też i dumnej, dziwnie starającej się zatrzymać wszystko w sobie. I młodości oczywiście. Owe odważne, dzielne, pewne swego, nieśmiertelne młodości… I miłości. Takie, co się zdarzają, bo tak ma być.
Zwyczajnie…
Oto powieść Eriki James. Urocza, łagodna, prawdziwa, ale i baśniowa. Opowieśc o poszukiwaniu prawd o sobie, o miłości, która przydarza się czasem i wtedy, gdy na nią nie czekamy, gdy już nie pragniemy… O związkach i rozprawianiu się z przeszłością, czyli wiecie, o życiu. A dodatkowo, o życiu każdej grupy wiekowej. Bo przecież wszystko co się dzieje, dzieje się wciąż, tylko inaczej postrzegamy z bagażem miesięcy i lat to, co nas otacza…
W ogólnej szarości listopadowej się zieleni… przede wszystkim mech dziko korzystając z nadmiaru wilgoci odbija sobie za wszystkie czasy. Buzuje na dachach i kamieniach, jakby chciał udowodnić, że serio nie potrzeba mi ziemi, że ja sobie w każdym miejscu poradzę, byleby co pić było… a co pić w końcu ma. Pną się w górę wszelakie miniaturowe drzewka i liany, całe światy wzrastają, jakby chciały w owym krótkim okresie zaliczyć wszystkie przemiany, a na dodatek zasłużyć sobie na gratisowe, naczółkowe, wielce tam wymuskane… oczko.
A poza mchami są jeszcze pola. Te same oblewane farbkami. Właściwie nie uświadczycie koloru ziemi. Nie ma jej. Deszcze narzuciły polom zieleńskość. Wielką i buzującą. Szaloną, dziwnie nie pasującą do otoczenia. Piękną i soczystą… ale jest coś jeszcze. Coś dziwnego, zaskakującego. Niesamowitego w każdym odcieniu i każdej kropli swojej dziwnej łagodności.
Na jednym z pól rozsiadł się rzepak i kwitnie. Może nie wyrósł chłopak ponad stan, może i mikry jest, drobnica całkiem, chudzinka taka… ale kwitnie. Wszystko postawił na jedną kartę i w listopadzie żółci zielone pole. Każdy kwiatuszek wygląda trochę niczym zagubiony we wszechświecie kosmita, jakby nie wiedział ni gdzie jest, ni co tak właściwie tutaj robi i jakie jest jego przeznaczenie… więc tylko kwitnie.
Wyspę zdają się kręcić owe kolorowości. Dumna z owej niesamowitej zorganizowanej zielonkawości dorzuca od siebie szalone porosty. Na gałązki bez listków, na te całkiem połamane, łagodnie zrezygnowane, gotowe wtopić się w podłoże. I szaleje z kształtami ich powierzchni. Niczym falbankami rozrzuconymi przez nader utalentowaną szwaczkę, która jednak nie do końca wie, czego pragną jej odbiorcy…