„Każde miejsce ma swoje tajemnice. Każde miejsce ma swoje sekrety, szkielety w szafach i wszelakie pod dywanik zamiecione… ma swoje potwory, tajemne ścieżki, co najmniej trzy bractwa z wymyślnymi obrzędami i obowiązkowymi płaszczykami z kapturkiem, no i głupków ma. Ciągi Dolne nie były inne, ale Pan Tealight postanowił się nie nastawiać. Poprawnie politycznie otworzył się na wszystko… schyłkowo nawet zgodził się na tolerancję.
Ale Wiedźma Wrona Pożarta Przez Książki nie chciała nikogo spotykać. Tak naprawdę połamana i cała w bólach spoczywała na podłodze swojej Chatki i zwyczajnie cierpiała. Przekręcając się z boku na bok starała się znaleźć tę jedną pozycję, w której dupa nie bolała, a raczej je prawa część… i doprawdy była w tym marna. Na dodatek nie mogła uciec od tego wszystkiego w las, więc kwękanie przybrało na braku sensowaności i podkręciło głośność. Już nawet duchom nie chciało się jej podglądać. Tak jak wcześniej współczujące i wszelako dobroduszne, tak teraz czuły się już znudzone jej cierpieniem. Nic więc dziwnego, że trochę namieszały… W końcu oficjalnie i tak nie była połamana, ale poprzewiewana, przewietrzona i ogólnie ponaciągana i lekko przeciekająca i może tam w magiczności stron naderwana, więc zabawić się z nią można, czyż nie? Zresztą, kto im zabroni nienamacalnym mechaczom?
Pan Tealight początkowo nie chciał się zgodzić, ale w końcu go zmusili. Z przyczepioną Muszką Podsłuchuszką, pozwolił duchem Wiedźmie być ze sobą. Bo chyba serio juz się nigdy od niej nie odczepi. Może to czas, by się z tym pogodzić, zapić ten ból, zajeść i oddychać dalej? No nic, zastanowi się po powrocie, na razie zwyczajnie zajmie ją czymś… na przykład historią tego chłopca…
– Matka jest w śpiączce. No zwyczajnie się ukłuła i już. Niby mam Matkę, ale wiecie, tak nie do końca. Z drugiej strony wiedząc jak upierdliwe potrafią być matki, gdy byłem dzieckiem nie było tak źle, ale teraz jestet starszy od niej… bo ona się nie starzeje. Jej róże poszalały. Dzięki sprzedaży tych kolców o długości palca wyżywiłem królestwo, ale bez przekazanej korony jestem tylko Ogrodnikiem Synem Śpiącej Królewny. Dziadkowie mieli mnie zawsze gdzieś. Oj pewno, że Babcia przepraszała. Ale z czasem to wszystko zwyczakjnie przestało mnie obchodzić. Co mnie obchodziło, że zostawiła to cholerne wrzeciono, coby upiec jakąś szarlotkę dla dziewczynki porwanej przez krasnali. Zresztą smarkula wlazła w tą sektę niskich i wcale nie miała zamiaru wracać. Teraz ma sześciu w haremie i kilku pierwszych mężów, gromadę dzieci i wnuków. Są jak szarańcza, a moja matka to przespała. Życie mnie nie rozpieszcza. I choć Dziadek wciąż jest królem, sam wyglądam jak jego praprzodek. Własna Babcia mnie kręci i gdybym mógł… ale już nie mogę. Moja matka przespała moje życie. Dla mnie już zbudowali zdobiony, wielki marmurowy grobowiec w podziemiach, wykuli też rycerski, rajcowny miecz na wszelki wypadek, bo ona się kiedyś obudzi i będzie żyć, a ja, mnie już nie będzie…”
(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)
Z cyklu przeczytane: „Obce dziecko” – … czasem trafiają mi się książki z przypadku. Spadające z wyższej półki i lądujące mi na głowie. Tak było w tym przypadku. Autor wiadomo, znany. Powieść jednakowoż spolegliwa, wolna, przytłaczająca warsztatem, szokująca doskonałością języka i dziwnie barokową prostotą. Ot taka tam przez epoki wyprawa ukazująca zmieniające się stosunki między ludźmi. Miłostki, niezbyt spełnione oczekiwania… przyszłość atakującą swoją innością, przez co rozmiękczamy się nad elegancją przeszłości…
… bo chyba najbardziej powieść Hollinghursta uderza tęsknotą. Za owym innym światem. Światem, do którego nie możemy już wrócić. Tak historia poety, miłości, to wszystko jest szalone i dziwnie sentymentalne, zaskakujące, ale… szczerze? mam przesyt tematami homoseksualnymi. Szczególnie gdy ostatnio zarzucono mi, iż jeżeli nigdy nie kochałam kobiety, to nie wiem co to miłość, więc ten wątek odrzuciłam. Da się. Bo w końcu na wszystko da się rzucić tylko jeden cień – uczuciowości. Postrzegania świata, które tak bardzo się zmieniło, choć nie minęło wcale tak wiele czasu…
Powieść jest powolna. Dziwnie głęboka, ale i lekka. Milimetrz po milimetrze wpycha nas w opisywane czasy, ludzi, twory ich serc, by potem nagle przerzucić nas w czasie i przestrzeni, by powiedzieć, że nawet w owej ludzkiej przyrodzie… nic do końca nie ginie, a wiele inspiruje.
Świat Wyspy oglądany przez okno powala. Najpierw tańczą na szybie krople. Niezłe są, muszę powiedzieć, że na pewno biorą jakieś lekcje… Potem, niczym spragnione pieszczoty, ale nie znające jeszcze swoich możliwości, niepewne tego, co mogą oczekiwać, wystawiają się na pocałunki słońca. I oddają mu się. Ale niestety zapłacą za ową przyjemność ostateczną cenę… słońce zabierze im każdą wilgoć. Każdą umiejętność zmysłowości. Wszystko. Całe życie.
I teraz to słońce błąka się po szybie. Nawet czysta zdaje się mu przymilać, podsuwać swoją szklistość, jakby serio rozważała przeniesienie się bliżej jego cieplotliwości… Co naprawdę tak wszystko i wszystkich porywa w tym złocistym słonku? Czy chodzi o kolory? Czy też o krechy na oczach… bo przecież akurat w owego ukochanego nie można patrzeć zbytnio wprost… może łatwiej mu więc skłamać?
A potem słonko przykrywają chmury. Lekko burzowe, przywiane wiatrami o dziwnym odcieniu mroczności i kolory nabierają niewyobrażalnych mocy. Jakby nagle komuś rozprysnęły się i pociekły pierogi z jagodami, cukrem i gęstą śmietaną. Do tego ulotniła się kruszonka z malinowego placka, czarne porzeczki i dynia. Zagryziono to wszystko ciemnymi bezami z długo pieczonych białek, z owym miękkim środkiem, wspomnienie dzieciństwa… i melba na to! I lody pistacjowe, bo zieleń pól po prostu szokuje, jakby zwyczajnie postanowiła zagrać jesieni i szarości Przedzimowia na nosie. Albo i na wszystkich trzech nosach! I podbródkach! A na to galaretka wiśniowa i cytrynowa i posypka! Z takich kolorowych mysich bobków. I może jeszcze zalać to lukierem, bo i czemu nie?
Tak to jest z kolorami, że przywodzą na myśl dziwne przeszłości smaki. Te smaki naznaczone ludźmi, których już nie ma. Cudowne placki Babci, które były całkiem niewymyślne, a najlepsze na świecie, makowiec i pizza, którą odkryła z szaleńczą miłością… Chmurki w głębokich karminach i fioletach zdają się przynosić wspomnienia z ogródka, w którym mimo że brudne, można było wszystko wsadzić do buzi. Pomidorka z krzaczka, co śmierdział, ogórka z dziwnie kłującymi meszkami, a potem te jabłka, które tak oszałamiająco, egzotycznie pachniały…
… takie to kolory ma Wyspa. Smakowe.