„Chociażby nie wiadomo jakbyś się starał, jakbyś zgłębiał wiedzę, zaliczał kolejne pomylone kursy, przełamywał dziwnie brzmiące, ale serio mocno naukowe tytuły na połówki, a potem dorzucał do nich habilitacje… gdybyś nawet na smoku udał się w głąb żar niosącej góry i tam wybłagał magiczny pierścionek, co to doprowadzi cię do szczęśliwych gaci egzaminacyjnych… Chociażbyś ogólnie urodził się w rodzinie i genetycznie był ustawiony…
… czasem nie dajesz rady.
Za Mało Zaczarowany Las miał wszystko. Cienie najwyższej szelestności, głębokie, mylące, szaropołykające myśli. Kamienie tak omszałe, że choć pewny byłeś ich podpory, gdy już huk pni i dziwne tańce w koronach drzew zepchnęły cię do kurhanu… wciąż czułeś jak się uginają. Jak wtapiają się w ciebie, jak bardzo pragną cię wciągnąć w przeszłosć krwawych rozstępów… Grzyby, które wybuchają, gdy się na nie nastąpi, a potem zarodnikami mamią ci to, co już dawno zmamione. Jakby zawsze było miejsce na więcej strachu, na owo specjalnej mocy przerażenie, które zawsze czeka, gdy uda ci się złapać oddech, by wyssać jego słodycz z twoich płuc. Bo sam strach to jedno. Strach przed strachem to drugie, ale najgrsze jest, gdy nagle zdajesz sobie sprawę z tego, że nie było się czego bać… i potem oddychasz z bólem, przez zaciśnięte usta, pot przestaje cieknąć… i wtedy nadchodzi on, strach, przerażenie i najwyższa, łamiąca nogi, pełna odkupienia mglista niemoc.
Miał Las i chatkę na kurzej stópce i zestaw wiedźm do wyboru, barć i dwie gawry, trzy plemienia wilków i całą masę seryjnie produkowanych Bambi. Miał księżniczki w różnym stopniu rozkładu, takie do całowania i wiecie… bardziej toksyczne, no jak kto tam woli, wiadomo. Była tutaj banda wróżek, elfy i krasnoludy w jaskini, był smok i pułk fioletowych nietoperzy. Fabryka słodyczy, szpital chirurgii plastycznej skrzydeł, mrówki grające na harfie i cała masa porzuconych sztuk odzieży. Był kompost stworzony z okruszków i myszki, na których jeździły zbrojne w szpady pchły… i były problemy ze wzrostem, pyłki mącące, napoje zmieniające… no wszystko wiecie. Stolik do herbaty i królicze nory. Dwie szafy, kilka lamp i ścieżka wielce wijąca się, pokręcona i na prochach rozdrobnionych, która sama siebie goniła. I była polana i młodnik i bór, i dziwnych brzózek krąg. Były kurhany zbrojne w ostańce i ruiny, w których coś się kryło, ale nikt nie wiedział kto, nawet sam Las. Byli śpiący bogowie i lekko leniwe biedronki w rozmiarze słonia. I oczywiście tańczyły świetliki i dzwoneczki dźwięczały i biły, a z jeziorka wylatywały w górę zegary na skrzydłach… A nad Za Mało Zaczarowanym Lasem było niebo kobaltowe, jakiego nigdzie indziej nie ma. Jednocześnie dające i cienie i gwieździste szaleństwa. Latały po nim i potwory i tylko stwory, a czary bulgotały w potoku spływającym z dziwnej, rdzawej, kamiennej góry.
A jednak coś było nie tak. Mimo planów i przygotowań, mimo bandy architektów przestrzeni, magii i wszelako trujących pędów, wciąż coś było nie tak. Jakby ktoś zapomniał podłączyć prąd, czy przekręcić pierścień, odnaleźć owo istotne znamię, czy może uciec z domu…
… a może chodziło o to, że Las się wstydził i nikogo w siebie nie wpuszczał. Bo i jak to, tak jakoś niehigienicznie, że tak niby każdy ma wleźć, czy coś? Jakoś tak niemrawo ogłoszenia rozklejano na słupach… a gdy nikt nie widzi zaczarowaności, to czy owa zaczarowaność wciąż jeszcze istnieje?”
(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)
Z cyklu przeczytane: „Bielszy odcień śmierci” – … No z jednej strony oj tak, z drugiej nie! Jest atmosfera cudna i śnieg jest i zimno ogólnie… Mord jest, a nawet i kilka, dziwny, przejmujący, bezczelny i przemyślany, obrzydliwy, rozpaczliwy, pełen wściekłości… I to, owa finezja koszmaru, to niestety wszystko jest jeśli chodzi o owe potężne tomiszcze. Bo całą resztę kryminału łatwo rozkminić. Główny bohater, co miał być bohaterką jak pisało na okładce, nie jest nią, ale jest nim i… właściwie obydwoje dziwnie naiwni, aczkolwiek genialni, no bo czemu nie, zaskakująco wytrzymali fizycznie, jakoś nie są w stanie unieść tej historii. Ogólnie mówiąc, nie wiadomo po kiego jest tutaj ona? Na dodatek tyle ich wyrazistych, barwnych mocarzy otacza, że człek się zwyczajnie gubi. Gubi pośród owych złoczyńców, właściwie uświadamiając sobie brak dobrych człowieków.
Boleśnie sobie uświadamiając
Ogólnie mówiąc można przeczytać. Wleźć w to, podpatrzeć ludzi, którym kasa daje wszystko, zło, które tak naprawdę nie otrzymuje kary… ale tak naprawdę w tym całym miszmaszu postaci, z których każda chce być główna, każda wiele wnosi, w owym zapętleniu oczywistości… nie jest ciekawie. Może i mało boleśnie się czyta, język kręci, przemycone madrości truchleją me członki, a łacina przywodzi na myśl koszmar pewnego egzaminu… ale tak naprawdę bez napięcia. Bez iskry. Chociaż szpital super wypas, owa rzeczywistość nas z dala ogarniająca, zaciskająca się na granicy postrzegania… przeraża. Przeraża mocniej nawet niż rzeczywiste zbrodnie, to jednak całość do kupy cuzamen, raczej zwyczajnie zawodzi wilkiem. Dla owego przerażenia, jeśli jeszcze nie wiecie, że świat ma was gdzieś… można przeczytać.
Nastawiłam się na tę powieść. Obiecałam sobie coś mądrego, pełnego, wciągającego, coś więcej… niestety chyba się zawiodłam, co nie znaczy, że powieść marna. Po prostu czegoś jej jednak brak.
Na Wyspie łapać można Słonko. Łazi toto jasne nisko, aż mu się rąbek szlafroczka o liche krzaczki zahacza, aż się opluwa, gdy się śmieje, a jego donośne furkoty, gdy nad lasem gołym przelatuje budzą śniące misie… więc dorwać gościa można. A kto złapie Słonko, nie tylko miliony punktów do zajebistości dostanie, ale i ładny czek na wiele simloeonowych zer będzie…
… w końcu jak Księżyca kradli, to czemu Słonko miałby mi umknąć. No sam się prosi warchlaczek! Bo takie jaśniutki, świetliste, takie cudne i zapewniające na zimę wiekuiste ciepłe stópki! Mawiają niektórzy, że w rzeczywistości jest on owieczkiem. Puchatym o runie złocistym, parzącym… z którego robi się super dopasowane długie gacie! Nie dość, że przylegają do skórki, dyskretnie eliminują cellulit, grzeją pośladki, to jeszcze nadzwyczajnie wyszczuplają!
Szlaja się Słonko coraz niżej i niżej. Zdaje ci się, że już go masz, że ułapiłeś, trzymasz ten szlafroczek, a może uszko kapcia podpalanego króliczka… czy tam lepiej nie wiedzieć co trzymasz, bo jak się tak szlaja ktoś, to wiadomo do toalety nie zawsze czas jest i w ogóle obowiązki, korporacje… no i wiecie, w nocy padało, psy latają po polach może sporadycznie, ale wydalanie mają na miejscu. A te króliczki, a te zajączki i sarenki, a te bobeczki plaskające pod butem…
… mniejsza. Wiadomo jedno. Już go masz. Na wszelki wypadek zwołałeś sforę z piekieł, coby się nie ruszyło. Widzisz jak opala równomiernie, politycznie poprawnie każdy pieniek i ukazuje dziwaków, którzy postanowili wzrosnąć tak na zimę, ot bo mogą, bo nikt nie powiedział, że zmrozi pieniek lichy… Wyciągasz obtytłane w smarach łapy, coby Słonko przylgneło do nich, ale i nie sparzyło zbyt bardzo…
I nic z tego. Zawsze ci ucieknie!