Pan Tealight i Przedzimowie…

„Wplątało się w codzienność Wiedźmy Wrony Pożartej owo zabawne, pluszowe, małe Przedzimowie. Puchate takie, lekko zaokrąglone, z małym ogonkiem, w miejscu, w którym zwykle powinny być ogonki, o wielkich, czarnych oczach i dziwnie malutkich dłoniach i nagich, szarych stópkach. Jak yeti, któremu po prostu pewne elementy nie urosły. Ale którego ktoś zdążył pofarbować na piwoniowy kolor. Ciepłe takie Przedzimowie o wielkim apetycie, lekko leniwym stylu bycia i czapce nasuniętej prawie na pyrkaty nosek.

Płaszczyk miało szeroki i z kapturkiem, cały z kolorowych pomponów, więc jak w końcu wypełzło do zielonego wciąż ogrodu, wyglądało jak bukiet kwiatów złożony przez kwiaciarkę daltonistkę. Zabawne jest takie, wciąż podskakuje. Wydawałoby się, że wlazły mu może mrówki pod futerko, ale te przecież już od dawna śpią, aż chrapanie w Chatce słychać. A wszystko przez to, że Jesień się obraził i nie chciał już się… jesienić. Odmówił barw i szelestów, a gdy Wiatery się znarowiły i zaiwaniły mu paletę i pędzle, sprzymierzył się z Szarościami Wilgotności i choć dla cery dobre nadzwyczajnie, to jednak to nie to… więc przyplątało się owo małe Przedzimowie. Zdaje się być raczej nie wkurzające i wszelako dziwnie nieszkodliwe, ale jednak jakoś tak ową kolorowością puchatą Wiedźmę niepokoi.

Boi się Wiedźma Wrona tych kolorów. Duszą ją w niebycie własnym owe pomponiki i filcowane futerko. Jedzie też trochę mokrymi kłakami i dobrze podtopionym zezwłokiem od niego… Jakaś ta cała puchowatość nie do końca puchata. Jakaś taka złudnie ułudna, krętliwa i kłamiszowa taka. Ale nie wygoni przecież Przedzimowia. Się nie da. Jakoś tak nie ujdzie, więc łóżko mu na strychu rozkłada, niech jej nazbyt w oczy nie włazi, na piersiach nie rzęzi. Niech sobie tam żyje, niech jakoś tak będzie sobie bardziej nienamacalne, niech nuci sobie owe pieśni z bębenkami i grzechotkami z pustych ludzkich makówek… niech będzie, ale nie będzie. Bo co jak co, ale półśrodkami się Wiedźmy Wrony Pożartej Przez Książki nie weźmie!

Ona chce śniegów i zasp i zamrożeń. Szronów i szadziów i spraw mroźno-śnieżnych, snestormowych i zawiejowych, na które nazwy jakoś wytopiły się już z ludzkich mózgów. Owego totalnego pozwoleństwa na spanie, na obumarcie wszelakie, na razie, tak by potem radochę mieć z owego ponownego się narodziwania!”

(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)


Z cyklu przeczytane: „Strzygonia”… a czasem nadchodzi powieść niesamowita. I piękna. I pełna. I nieszczęśliwa… tak piękna książka, piękna, stara, bardziej baśń z borów Starej Polski, niż tylko książka. I wtapia się człowiek i już wie, że kocha, z jednej strony czuje tylko cierpienie, artystyczne, piękne, dziwnie wyrachowane, masochistyczne, drażniące, a z drugiej ma już w pewnej chwili dość. Chce się wydostać z tej historii, która go zassała mitami i strachami ciemnych jeziorek, rozpłatanych przez piorun pni i dziwnych, poplątanych zarośli… ale nie może. Błąka się po Nawii, boi, ale też zafascynowany wstrzymuje oddech…

Udało się Mrugowskiemu stworzyć piękną powieść. Rozbudowaną. Historię o zapominaniu i niepowodzeniach, o wyprawie, o której nikt nigdy nie zaśpiewa, o Goplanie i Balladynie, miłościach i niewinnościach, chciwościach i szalonej dumie… O mężach czerstwych i tych, którzy zawsze byli bogami, o bogach nowych, o chramach i wiedźmach, o owych kobietach pięknych i niesamowitych i o tych, które zwyczajnie wiedziały czego chcą i nie pozwoliły nikomu siebie zmienić. O ludziach, których już nie ma i historiach, które można usłyszeć, gdy przytkniesz ucho do pnia, lub dziwnie wygłaskanego kamienia… Bo tak naprawdę nie ma tutaj jednego bohatera. Jest przeznaczenie, magia, moce i duchy. I człowiek, który może i nigdy nie może wybrać…

Smutna to opowieść i piękna. Z jednej strony starsza niż świat, z drugiej trudno nie dopatrzeć się pewnych podobieństw do nas, współczesnych mniej lub więcej. Trudno nie zachwycić się dopracowaniem, owym autora znawstwem i miłością do tego, co było… trudno nie zatęsknić… Trudno potem spoglądać na świat zwyczajnie, nie poetycko go opisywać. Trudno nie zakochać się w tym języku, słowach, których tak wielu zapomniało. Trudno TYLKO PRZECZYTAĆ tę powieść.

Nie da się!

Jesieni się już malować nie chce. Wkurzona na wiatery co jej zabrały liście nie czuje zainteresowania w trawach i korach. Niechętnie podrzuca dziwnie martwe, pełzające jednak wciąż po ścieżkach liście i rozdrażniona tupie nóżką. A miała takie plany. Poszła w tym rok w czerwnienie, nakupiła tyle farb, jagódek w krwawych odcieniach nahodowała. Przygotowana była, a tu co… po liściach! I gdzie sobie ma teraz pędzelkami z pszczelego włosia pomykać? Gdzie owe wymyślne wzory nakładać? Przed kim się szmerem ognistym ma puszyć?

Wkurzyła się Jesień. I gotowa jest coś zmalować, ale przyzwyczajona do małych powierzchni, dziwnie czuje się niepewna. Mogłaby po prostu zmieszać farby w wielkim worze i rozpyknąć go nad światem, ale chorobliwie i notorycznie lubi panować nad swoją sztuką… nie bałaganić.

Jak inni!

Nerwowo przechadza się Jesień po świecie. A ponieważ farbkami nie rzuca, chorobliwie przewrażliwiona na punkcie swoich dzieł, więc szarość się mnoży. Szarość się rozrasta, wiloć lubi, kropelki ją nęcą. Dobrze jej w deszczowościach i wietrznościach. W owych zapomnianych kątach, w które się wcisnąć może, w owych kości szczypaniu, udek dziwnym żarze. Mchowo się szarość rozrasta, ale zbytniego rozgłosu nie lubi. Nie domaga się poematów ani pieśni na swój temat…

… jest po prostu i włazi we wszystko. Lekko poddusza tych, co rankiem pragną wstać z łóżka pchani w nicość zewem produktywności. Poddusza tych, co się dali rano w południe… a ci, co się jej wymkną, nie są w stanie już nic zrobić. Bo szarość szybko przechodzi w czarności, a jak są czarności, elektryki nie marnuj!


Ten wpis został opublikowany w kategorii Bez kategorii. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.