„Wiało.
Wszystko było wyłącznie splątanymi masami powietrza, które załapały się na darmowe linie lotnicze, choć bez przekąsek i z kiepską obsługą, no i zamierzały to naprawdę wykorzystać. Niektórym udało się nawet dostać na loty dla kulistych-artystycznych. Zmotani w wielkie, ciężkie wietrzne kule, radośnie rozplaskiwali się na ścianach, dachach i oknach. Na tych ostatnich pozostawiając dziwnie zapocone, straszne ślady walki o jak największą powierzchnię kreatywną.
Ale byli też ci odrobinę niechętni. Ci nie dający się skusić reklamowym zachęcajkom, ci dziwnie asertywni, gdy szło o kubki, przypinki i arystokratyczne tytuły dorzucane gratis i oczywiście ci, którzy umieli czytać ze zrozumieniem i na dodatek łapali się na mały druczek…
To dlatego Pan Tealight z Ojeblikiem – małą, uciętą główką, oraz trzema, najbardziej krwistożernymi Wiedźmami z Pieca zaopatrzył się w siatkę z Bramki nad Morzem. Bramka dała się przekupić pieszczotliwym golem i opakowaniem baloników urodzinowych, lekko perforowanych i truskawkowych forjorpleżeronly. Gdy tylko, jak co noc, pogasły wszystkie lampy, łącznie z tą do Narni, którą ostatnio Aslan znowu obsikał i pożółkła… rozwiesili siatkę, której oczka wcześniej zaciaśnili, pomiędzy dwoma domami, nad najbardziej wiejącą drogą.
I czekali.
Zauważyliście ile spraw kojarzy nam się z wiatrem… pierdzenie, podlotek, przelecieć, wzlecieć, dmuchnąć… więc oni czekali. Najpierw podleciała torebka foliowa, mimo wszystko nie najczęstszy element łapany, potem potężne stadko zakonnic, któe od razu trafiły na grilla, będą potem w słoikach i zalewie octowej. Jakoś ich się nigdy nie trzyma olejna i słodka. Ptaki jako jedyne od razu były prowadzone do punktu opatrunkowego, czyli Smoka z Komina i wypuszczane w świat, tym razem na pazurach. Elementy wytroju ogródków dzielnie najczęściej podnosiły się na połamane nogi i leciały dalej, ale co do doniczek, to raczej się uchylali. Ojeblik liczyła na coś na główkę, więc pilnowała latających owiec, problem z nimi był taki, że przeskakiwały przez barierkę, ale od czego było lasso? W końcu zrobione ze skóry Myślącego Węża! Jedzenie od razu zabierały Wiedźmy, a cała reszta nie miała zamiaru wchodzić im w drogę, bo czasem zwyczajnie nie warto.
Przyznać jednak należy, iż mimo rekordowego pędu, nośność w Wiaterze dość leżała, tylko jedne grabie, taczka i trzy karmniki? Ani zabawnych elementów garderoby, owych porzuconych przez Turyścizną na plażach i miejscach biwakowych, owych zapomnianych gacioszków… choć jak i ich nie zapomnieć, jeśli to tylko sznureczek? Na procę się jednak nada! Ani jakiś potworów, którym możnaby zarzucić niemoralne prowadzenie się… aż w końcu coś się zaczęło błyszcząco kolebać na horyzoncie. W końcu. Jakaś taka biel z czerwienią, ale bez krwawych aromatów. I dziwnie tak leciała. Wiatr ją raczej przelatywał i przesuwał, jakby sprzeciwiała się jego nadrzędnej pozycji, jakby nie poddawała się prawom natury…
… i nuciła. Owa Przesuwna i Przelotna Pani Domu nuciła, ocierając omączone dłonie w fartuszek.
„… a ten orkan orkanem,
ja tu bezlistna ostanę!!!”
Osiadła pomiędzy Chatką, a Domkiem Sąsiada i odmawiała dalszych lotów. Wiedźma Wrona Pożarta wyraziście, nie powstrzymując się, klęła we wszystkich, danych jej językach, dopóki Pan Tealight nie nalepił na czoło blondyneczki zestawu znaczków i hasła: „Przesuwna i przelotna Pani Domu pozna pana w wieku podskocznym w celu wielu ogólnowymiarowych podróży.” Trzeba przyznać, że chyba ją rozjuszyli owym niechceniem, bo się opierała dopóki nie ujrzała zestawu Ojeblika do tworzenia zabawnych muffinów. Level hard. Potem poszło łatwiej. Popłynęła pierwszym dostępnym promem z powrotem na kontynent.
Po prawdzie, to wszyscy na coś czekali. Zawsze czekali… na NIEGO Podlotka Przelecianego. Na owego jedynego, któremu nie był straszny żaden powiew. Zobaczyć go zapewniało szczęście na 768 lat nieprzerwanego życia. Jak po zmartwychwstaniu, promocja już nie obejmowała zdechlaka. Mówiono, że kiedyś poleciał tak, jak nikt inny nie poleciał i po tym Wiatr zrozumiał, że nie mogą być razem, czy coś, bynajmniej mocno nim rzucił i Podlotek się obraził… i rzucił pierścionkiem, trafił w oko, stłukł ulubioną filiżankę i pieseczka z porcelany, no sami wiecie.
Miłość.”
(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)
Pokarm przybył!!! Oto i moja ambrozja nektarów, mjut, manna ranna i haj, i pomidorowa Babci z literkami! Czekolada spod stołu i sopele zimą i chelb z cukrem i wodą, masło, coca cola ze szklanej butelki… Lody cassaty, ciepły chleb wystany w kolejce z dziwnymi ludźmi, których się nie znało i nie trzeba się było ich bać i jajka w podróży, kanapki z serem i ciapajowatym pomidorem… i pomarańcze, które wschodziły tylko na Święta.
Ech! Jedzenie staje się mityczne, gdy łączy się je z pewnym czasem… a w rzeczywistości pewno nic w nim nie było?
Z cyklu 31.10!!! Piękna i papierowa… moja i tylko moja. Bo dyniożarły jak ja, te co nie lubią dyń w formie gryzionej i przełykanej, muszą mieć papier!
… w niej oczywiście znowu ja, a na Virtualo oczywiście do wzięcia za darmo trzeci tom Halloween po polsku – Księga cieni!!!
Poczytaj mi mamo – ale wiesz, nie gryź!
Z cyklu przeczytane: „Uwięziona królowa” – opowieść o czekaniu, knuciu i wszelkich babskich mocach. Maria Stuart pragnęła mieć wszystko. Tak ją wychowano, więc kiedy świat przestał tylko dawać, ona zaczęła walczyć… Co tak naprawdę zniszczyło jej marzenie o koronie? Nie wiadomo. Może jednak owa miłość, zniszczenie ochronnej tarczy, która opisywała królową jako osobę boską? A może nie miała tego, co miała w rzeczywistości Elżbieta?
Philippa Gregory po raz kolejny wkracza w życie Tudorów. I po raz kolejny ofiaruje nam opowieść dotąd tak nieopowiadaną. Coś nowego, choć przecież historia już o tym mówiła… Ale kto w rzeczywistości jest bohaterką tej książki? Maria, czy jednak zaradna, twarda, fascynująca Bess? A może jej mąż, ten, który zwariował, gdy ujrzał anioła? Nie odpowiem na to pytanie, ale sprytne zestawianie dziwnie nudnej Marii z cudownie zaradną Bess, zwykłą dziewczyną, która obiecała sobie nigdy nie być biedną, oszałamia. Nagle nie wiadomo kto tak naprawdę jest KIMŚ!
Jak zwykle w pierwszej osobie, opowieści trzech bohaterów przeplatają się pięknie ze sobą. Mimo iż obserwujemy ich tylko przez krótki okres czasu – uwięzienie Marii Stuard w Anglii, to jednak dziwnie powolna, drobiazgowa narracja przykuwa. Jednym może się zdać nazbyt wolna, nazbyt rzucająca w twarz każdym elementem, dla mnie była odpoczynkiem. Podróżą w przeszłość i teraźniejszość trójki osób powiązanych obowiązkiem, pragnieniem, przeznaczeniem i strachem. Ona jest królową, on członkiem starej szlachty, dumnym, ale dziwnie ślepym, niezaradnym głupcem, a ta trzecia, która winna być pierwszą… cóż, właściwie jedną z owych pierwszych kobiet, które wiedziały czego chcą i zrobiły wszystko by to osiągnąć… cóż, może poza miłością? Tak naprawdę obydwie są władczyniami, tylko że jedna niszczy królestwo drugiej…
Wiecie jak się ta historia zakończy, właściwie wiecie też jak się potoczyła, ale pomyślcie jakby to było towarzyszyć im prawie codziennie. Podglądać jak powoli wszystko się toczy, niczym fale zarzucając euforią, by potem opaść złudzeniami…
Wiatr lekko ucichł, ale Wyspa wciąż się chyba kołysze. Niebiosa zdają się szalone, jakby w końcu uzyskały dostęp do wszelkich produktów koloryzujących, zwyczajnie wypróbowywują każdą możliwość. Nie ma tego, co może się nie zdarzyć! Śliwkowy, a morze brzoskwiniowy, małe zielone obłoczki na wrzącym fiolecie – da się zrobić, nie ma problemu, ale czy nam do twarzy? No i naprawdę wydaje się wam, że nie możemy mieć i deszczu i słońca i dziwnych układów chmur? Ależ proszę bardzo, w końcu któż lubi mieć mówione: nie potrafisz!
Bo niebo może wszystko. Nawet jeżeli to jakieś zagramaniczne wiatery je chłoszczą, próbując zwyczajnie pobić rekordy w ilości porwanych dziewicom chusteczek do różowych nosków. Ot tak, by potem wydusić z nich łzy – podobno świetne są do smażonej rybki, lekko trawocytrynowe! I doprawdy droższe niż sprzączka do nosa z kiełka jednorożca. Któż by pomyślał, że taki deficyt w tym towarze?
Wiatr zabrał sobie liście i nagusieńkie konary i gałązki, pieńki nagle z kolorków odarte, drżą melodycznie. Jakoś tak zaskoczone przyglądają się sobie, jakby naprawdę nie pamiętały, że to już im się przydarzyło, że rok temu już tak było, że może i większe i pełniejsze, wyższe i bardziej rozłożyste, to przecież wiedzą co je czeka i wiedziały, że tak się stanie.
A może mają nadzieję? Spoglądają na te iglaki i modlą się do Boga Blaszek i Ogonków o wiekuiste obliściowanie? O nieupuszczanie ogonków, nie gubienie blaszek… tylko czy ten bóg ich słucha? Chyba nie. A może i iglaki mają Boga Nietępości? Może modlą się o odpuszczenie igieł. O ową dziwnie nęcącą nieznajomym nagość, która mogłaby później wydać wiosną kwiaty i porodzić ostro zielone, maleńkie, dziwnie tłuste, śliczniuchnie liściaczki?
… całkiem tępe?