„Najczęściej Miesięczniaki nie przychodziły do Sklepiku z Niepotrzebnymi. Nie czuły potrzeby, brzydziły się, albo zwyczajnie grzmociły się w swoich, dostępnych tylko dla nich kręgach. Zamknięte w swoich określonych granicach wyznaczonych dni, zazdrośnie strzegły każdej chwili im przeznaczonej. Nie chciały się dzielić uwagą. Przemijały z godnością, ot tylko na końcu walcząc zażarcie o każdą sekundę przeznaczonego im czasu. W końcu trafiał im się raz na dwanaście miesięcy.
Każdy z nich miał swoje właściwości, czy wpływał na ptaszki, czy zwiększoną częstotliwość zawieranych małżeństw… ale z Październikiem coś było nie tak. I choć można było to wytłumaczyć dziurami w Welonie Światów, niezacerowanymi, niezłapanymi na czas w przygotowane sieci oczkami, teraz pędzącymi ku sobie tylko znanym niespełnieniom, tym łatom, które zwyczajnie puściły w szwach, przetarły się, a może i odpadły rezygnując z narzuconej im pracy… Jednak, to bladość i barwność jednoczesna, owe poszarzenie i poczerwienienie lica u tego dziwnie smakowicie wysuszonego mężczyzny, przerażała Pana Tealighta.
– Właściwie nie rozumiem, bo i dlaczego? Jak zwykle spojawiam się w moim B&B i co, no i okazuje się, że prowadzi go jakaś inna pani. Starsza, rumiana, bardzo sympatyczna, może odrobinę nadmiernie religijna, ale kto by narzekał, gdy na śniadanie racuchy z jabłkami, na obiad pożądna zupa, a na kolację kiełbaski… ale po dwóch tygodniach jakoś tak wyszło, że w końcu zacząłem łazić po mieście. Zwykle tego nie robię, bo i czasu brak, tutaj liście, tam liście, a pod tym znowu liście. Jednak tym razem poszedłem. Sklep z suwenirami, kawiarnia z placuszkami z lukrem, lizaki na patyku i dynie w pięciu smakach… a jednak wciąż coś było nie tak. Rozglądałem się za tym, co znajome i znalazłem to, ale było też tak wiele nowego. I gdy zacząłem zadawać pytania, ludzie nagle się odsuwali. Jedni kiwali głową i uciekali, inni ocierali łzy, a z solą naprawdę źle sobie radzę, inni znowu z krzykiem odsuwali się od wszystkiego, co dotknąłem. Oj tak, oczywiście, że okazało się, iż moja gospodyni nie żyje. Podobnie właścicielka kawiarni i pani ze stoiska z marchewkami. Przez chwilę nie wiedziałem co powiedzieć, ale potem myślę sobie spoglądając na kinową wywieszkę, że to dobrze, że ludzie zrozumieją… Ale nie zrozumieli. Gorzej, zwyczajnie nie tyle nikt mi nie uwierzył, co nie byli zainteresowani. Bo podobno kino i telewizja to jedno jedyne prawdziwe, a życie, cóż, to dla nich to właściwie nieistnienie… I wyszło na to, że cokolwiek jest tutaj, nie jest ważne, ale to co pojawia się na szklanym ekranie, wprost boskie. To, że posiłki podaje mi intrygująco namacalny duch o krągłych boczkach nie jest nawet newsem, nawet czymś zaskakującym… A druga strona, cóż, okazuje się, iż nie są nawet zainteresowani tym, co było przed śmiercią. Że ich nie obchodzą pozostawieni po tej stronie świata, a nawet się wstydzą. Nie chcą przekazywać wiadomości, nie chcą ni zemsty, ni dopełnienia marzeń. Nawet te, które nie przechodzą, pragną tylko spokoju i skarżą się na nerwicę natręctw, która nie pozwala im na spokojne życie w Pośmiertni. To co w telewizji i internecie zdaje się być bardziej żywe, niż to, co można zmacać, wychędożyć, sponiewierać i zwyczajnie, cieleśnie pacnąć w nos.
Nie rozumiem?”
(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)
Z cyklu przeczytane: „Pasja według Einara” – przede mną ostatni tom „Północnej drogi” i już wiem, że będę za nią tęsknić. Ale też w jakiś dziwny, pokręcenie podświadomy sposób dzięki niej wiem dlaczego mieszkam na Północy. Dlaczego morskie, słone fale wzbudzają we mnie takie emocje, ale i dlaczego rzygam jak kot na wszelkich pływajacych obiektach…
Sagi są życiem. Są wszystkim tym co było, będzie i jest. Ową cudowną równowagą pomiędzy magią i codziennością, a może raczej wzajemnym uzupełnianiem się? Ale też nader rzadko spotyka się sagi tak bardzo wtopione w chrześcijaństwo. Opowieści o nawróconych wikingach, którzy nie walczyli, którzy zaakceptowali nie dlatego, iż tak było lepiej dla handlu, ale dlatego, że tak miało być… Zaakceptowali nowego boga i odnaleźli w nim siebie, oraz drogę dla swojego ludu. Uwierzyli, choć nie widzieli, choć ich palce nie zagłębiły się w rany Chrystusa.
Opowieść Einara jest przejmująca. Z jednej strony prosta, pełna poznania, dorastania, mierzenia się z nową codziennością, wspomnień, retrospekcji i symboli, pięknie naturalna, z drugiej strony jednak i smutna, zmuszająca nas samych do refleksji nad tym, w co tak naprawdę wierzymy… i czy w ogóle mamy w sobie miejsce na wiarę? Czy jej potrzebujemy, czy ma dla nas jakiekolwiek znaczenie? To opowieść męska, ale i specyficzna, pozbawiona młotów i mieczy, dziwnie poświęcająca siebie na ołtarzu żyć innych, na ołtarzu nowego boga… To też przedostatnia część serii, bardziej świadoma, intrygująco nowatorska miejscami, ale i przyjemnie starodawna. Ponowieni czarująca i językiem i pięknym układem treści… po prostu baśń, mit legenda…
Bo w końcu one też są o nas, o ludziach!!!
Gdyby człek miał spleść Październik w jedną tkaninę wyszłoby najcudowniejsze szaleństwo Wszechświata. Załamanie kolorów i kształtów tańczące wokół wielkiego ogniska sypiacego iksrami, obwarowanego objedzonymi dziewicami i dzieciaczkami i jabłuszkami zamiast policzków. I do tego jeszcze owce z grubym runem, rude wciąż lisy i zające, wszelkie obfitości w jagodach, owockach i tłuszczykach, a do tego cała tęcza kokardek i dynie oczywiście…
… i dla przekory garść przemijania dosłownego. Trochę kości świeżo obgryzionych, trzy popielnice domkowe, dwie twarzowe i może jeszcze zwykła, dębowa trumienka. I kir wiejący na kominie i pierwsze dymy z pieca i jeszcze może beton i cegły we wszelkich odcieniach.
Nie ma już owej wściekłej jasności w powietrzu, ale jest owo dyskretne sparklingowanie, które sprawia, że drzewa świecą, nawet jak pada deszcz. Z zielonej wciąż trawy wyzierają upuszczone listki, zdające się najpiękniejszymi orchideami i ptaki raczące się tłuściutkimi robaczkami. No i jeszcze ostatnie stokrtoki i mleczyki, oraz wszelako astrowe dzikusowe chwaściki. Słońce się powoli zniża, jakby zrzuciło te wyzywające, wysokie cholernie szpilki i pozwalało sobie częściej na dres…
… na koc i kubek gorącej czekolady z pianką, bo dlaczego nie? W końcu szarość należy podawać wstrząśniętą i podgrzaną! Szczególnie ową zdobioną takim szaleństwem kolorów szemrzących.