Pan Tealight i Po Lesie…

„Błąka się Wiedźma po lesie.

Zdawał się na początku być taki skrywalnie ciemny, pełen wyłącznie czerni i szarości, wilgotnej, soczystej zieleni mchów i ich złudnej miękkości. Przytulny i bogaty wilgocią. Sympatyczny i miły, tak bardzo pragnący jej pomóc. Chciała się w nim schować, ale nie udało się jej. Co rusz dopadają ją promyki śledzącego, wścibskiego, obnażającego zagubionego światła. Dziwne błękitne plamy nieboskłonów przesycają się poprzez iglaste korony długich, wysmukłych żywicowców. Wtrącają się w ucieczkę, nie pozwalają na odpuszczenie win. Nikt tak naprawdę nie chce oddać panowania nad światem wyłącznie jednej sile, ot zmyłka taka, dla chwały równowagi.

Dla czerni i bieli.

Dla dobra i zła… dla niebytu pomiędzyności.

A na dodatek te drzewa. Wysokie takie, szczupłe i proste. Pozbawione gałązek szpecących idealność kory, za to pochmurne koronami wzburzonych igieł. Takie piękne i niesamowite, baśniowe… A Wiedźma taka mała, niepozorna i pokręcona. Tak bardzo do nich niedorastająca. Nadzwyczajnie, niesamowicie tutaj niepasująca. Żle się tutaj czuje. Przytłoczona ową dostojnością, idealnym pięknem, tak naprawdę nie może tutaj zniknąć, wtopić się w okolicę. Ale idzie dalej. Ucieka, wciąż próbuje, nie poddaje się. Przemieszcza się potykając o wciąż twarde pnie, dziwnie puchate zielonkawością długowłosych mchów. Poznaczone cudami grzybiarstwa. Maleńkimi kapelusznikami na nóżkach grubych jak włos, wysokich na paznokieć o kapeluszach tak rotańczonych, dziwnie prawie przezroczystych. Pod nimi piknik mają skrzacie rodziny. Niewidoczne dla nikogo, nawet dla siebie nawzajem, ale wierzące, że są inni… bo w końcu w świecie malutkich tak wiele miejsca doookoła.

Tak wiele, a i wszystko w nim możliwe.

Dzianie Się kroczy za Wiedźmą. Nie pozwoli jej uciec. Złapie ją na kurhanie, pod kopcem zaspanych już mrówek, gotowych na zimowy, zasłużony odpoczynek. Pod tym bruntanym, pod dumną sosną, gdzie malutkie sadzonki choinek nieśmiało próbują żyć. Na przeszłości życia ją złapie… bo Wiedźmy nie mogą tak zwyczjanie Po Lesie, tak od niechcenia, tak dla jaj. Dla nich zawsze ważna jest przyczyna, cel, choćby nieopisany, dziwnie mglisty, ale być musi.”

(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)


Z cyklu przeczytane: „Trzy młode pieśni” – bo sagi są o Wikingach. O mężczyznach dzielnych, brodatych, silnych i kobietach, które są takie same, tylko mniej owłosione… Ale czy na pewno? Czy tak jest w przypadku tej tetralogii? Chyba nie. Tak wszystko dzieje się w X wieku naszej ery, tak bohaterowie są dzielni, silni i noszą się przeszłością, modlą do Thora i Odyna, błagają o opiekę Freyę, ale w rzeczywistości… przecież przez epoki nic się nie zmienia. Nie wyruszasz na wiking, ale walczyć i tak musisz. Tak samo kochasz sercem, tak samo cieleśnie jak wtedy, bo przecież to się nie zmienia. Tak samo pragniesz odnaleźć siebie, być sobą, kimś kogo poznasz, z kim czujesz się dobrze… chcesz być kochanym, szczęśliwym.

Świat nie zmienia się u swych podstaw. Ale też ostatnio młodym trudniej do niego wejść. Trudniej wcielić się w stare normy, dopasować je do siebie, przyciąć, to zaakceptować, tamto znowu odrzucić. Wybrać. Trudno im wierzyć, że mogą być kim chcą, nie widzą możliwości, stają okoniem, sprzeciwiają się na wszelki wypadek wszystkiemu… jak zwykle. Bo świat się nie zmienił.

Ostatni tom „Północnej drogi” jest przejmujący, rozrzucony, wieloraki. Opowieść o grupie młodych wojowników i dziewczynie, poddanej Freyi jest z jednej strony poetycki, z drugiej dziwnie boli. Splecione na okładce mitologiczne bestie to zapowiedź walki. Walki w sobie i walki z tym, co dookoła. Piękny, dziwnie zbieżny ze współczesnymi problemami młodych, dobitny. Dziwnie namacalny, choć symbole nasze współczesności inne… Zagubiłam się w nim. Wiedziałam gdzie jestem, wiedziałam, gdzie podążam, wiedziałam kogo opowieści słucham, a jednak… nuty tej pieśni tak bardzo zespoliły się z codziennością mojego otoczenia.

Tkwię w tym świecie, a jednak ponownie uświadamiam sobie, iż nihil novi… że tak naprawdę człowiek choć ucieka od tego, co było głupi jest, nie uczy się na błędach tych, co byli, nie słucha mądrzejszych, nie docenia starszych, ślepo wierzy temu, co głupie i bez wartości… więc czy to saga? Czy w tych czterech tomach wciąż dudnią stare nuty? Oczywiście, że tak. Cudownie splecione opowieści dwóch rodzin, na zawsze połączone dziwnymi więzami i mężczyzny, który podążył za przeznaczeniem z przełomu wieków. Proste, a jednak jakże przejmujące.
Magiczne, a z drugiej strony tak naturalne, zespojone ze sobą nierozerwalnymi nićmi.
Erotyczne, bo przecież miłość, seks, są zwyczajne.
Prawdziwe.

Ot saga.

Niczym patchworki zeszyte z samych podarowanych materiałów splatają się lasy na Wyspie. Każdy inny, każdy dziwnie konserwatywny w swoich zachowaniach, wyznaniu, sposobie ubierania się i zwyczajach. Ten iglasty, tamten liściasty. W tym trawy wspinają się na wysokość młodnika, tam znowu brak kolejnych pięter. Tutaj grzyby wybuchły z wigotnego, omszonego podłoża, z kamiennych połaci, dziwnych zwierząt pokrytych porostami, które kiedyś powstaną, z owych ser bijących raz na wiek… tam znowu nie ma nic. Niczym codziennie przycinany trawnik jawi się polana z poprawnie prostymi, wysoko wybijającymi pniami.

Za każdym zakrętem coś innego, za każdą dróżką nowe sadzonki. Nie przekraczają wytyczonych im pól, jakby bały się dotknać nowego, innego, a może zwyczajnie dobrze się czują w swoich akwenach, może tak bardzo ukochały ten swój mały świat, że nie potrzebują dotykać innego… a może poznały owo inne i zwyczajnie się im ono nie spodobało?

Ot prawo wyboru. Szczęśliwy ten, który wie czego chce, gdzie pragnie żyć, zestarzeć się, dojrzeć wpierw, a może i wydać owoce, albo tylko kwitnąć sobie, bo przecież do owocowania nikt zmusić nie powinien… jak i do tego, by próbować wciąż nowego. W pewnym okresie człowieczeństwa zwyczajnie się wie czego się chce, a czego nie, co się podoba, a co nie, co mogłoby być intrygujące, a co zwyczajnie od razu zwraca się jednym rzygiem.

Ale nie bój się człeku zadowolony, świat zaraz ci zarzuci, żeś durny, że nie próbujesz, że nie skaczesz główką w dół, że wymigujesz się świadomością jej skręcenia, że w czasie lotu cię mdli… ot przesrane masz człeku świadomy, bo przecież nie stajesz na krawędzi i nie walczysz przeciwko temu, co wiesz, że niezmienne…

Pośród drzew na Wyspie stoją kamienie i wiedzą. Wiedzą tak wiele, że nie ruszają się i już, bo gdyby owa cała, obciążająca je wiedza z nich wyciekła, popłoch sprawiłby, że nikt już nie zgodziłby się tak zwyczajnie żyć… A przecież ktoś musi pamiętać. Niekoniecznie wiedząc, ot niekoniecznie do końca tak świadomie. Tak łatwiej. Jednak nie znaczy to, że i one kiedyś nie próbowały, nie skakały. Ot teraz już wiedzą i pewne rzeczy nie mają dla nich sensu.

Ten wpis został opublikowany w kategorii Bez kategorii. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.