„Pan Tealight miał dość liści wpadających mu przez drzwi i okna, wymijających Smoka W Kominie, wciskających się w każdą szparkę, podróżujących pod zbyt obszernymi, zdradzieckimi kieckami Wiedźm z Pieca i tych, które zwyczajnie, ukradkiem przylepiały się do czego się dało… Miał dość tych żółciutkich, promieniujących dziwnym, pokręconym światłem i tych krwawo-rdzwych, tych burgundowych miał dość i tych w ciapki, niczym osobniki o plamiastej cerze, którym tak się spodobało chorowanie na ospę, że jak przechodzi całują każdego zarażonego, choć właściwie nie powinni przecież chorować, ale jak marzysz, to dostajesz…
No dość miał owej zwodnej suchości, owej gnilności i przemijania, a przecież to dopiero początek. Tyle się jeszcze tych kolorów buja na gałęziach, tyle jeszcze nie dostąpiło sakramentu przebarwienia… I pewno śliczne są. Stukają sobie, szemrają, szeleszczą i wszelako muzykują, ale ostrymi ząbkami krawędzi boleśnie ranią szarość Pana Tealighta. I on dość ma już zawijania się w bandaże, gdy do Halloween jeszcze dwa tygodnie!
Ale teraz znosi wszystko w spokoju, spoglądając w dal. Gdzieś tam pod Wiatrakiem podążając w jego stronę, coraz większa i bardziej barwna roi się kula śmiecia, znaczy tam jesiennego piękna. Oto i Wiedźma Wrona Pożarta, która jak co sezon zaczepia o szyję długi, kobaltowy szal, a jego frędzlami zbiera po drodze co się da. Ot czasem i zaczepi za coś, czego nie udźwignie, Ojeblik – mała, ucięta główka patrzy już z nadzieją na siostrzyczkę, ale nie, przecież kark Wiedźmy silny. Szarpie się nerwowo, gubi strony i piórka, ale wyrywa się w końcu zboczeńcom-macaczom, okolconym gałązkom jeżyn i ciągnie swój szalikowy śmieć dalej… nabiera masy. Liście niczym nęcone tajemną maścią pędzą w jej kierunku spragnione owego twora… i ptasie kupy i nie tylko owe ptasie i połamane gałązki i piórka i pozostałości po Turyściźnie.
Pan Tealight westchnął. Nie mógł powiedzieć nie, więc przystał na to szaleństwo. Na ślepca ostrza prowadzącego. Oto nadszedł Dzień Samobójczej Dynii. Przygotowane jak zwykle były. Skulały się rankiem, gdy jeszcze mroźna rosa krystalizowała się przed Białym Domostwem. Takie różnorakie, różnokształtne, różnobarwne. Jedne nader twarde, dziwnie kamienne, inne juś sprężyste, lekko gniotliwe. Niektóre wielkie, przerażające doskonałością dyniowatości, inne znowu wstydliwie kryjące swoje nieprzyzwoite kształty. Zbyt jaskrawe, zbyt oczywiste dla wyobraźni. Zbyt wzbudzające podniety i pragnienia. Każda z nich jednak miała owo odwieczne prawo, a i powód, by zwyczajnie zakończyć swój czas i każda, jak nakazywała tradycja, zdecydowała się na broń. Przyciągły ją ze sobą, zieloną macką oplątane noże i nożyczki, tasaki i małe młotki, laski dynamitu i oczywiście karteczki z rysunkami…
… bo jak ginąć, to jednak stylowo!
A mała, ucięta główka Ojeblik, tylko się oblizywała, w kolejce zaś cichutko czekały już czyściutkie słoiczki, te na marynowaną, te na dżemik, te na galaretkę… I kruche w zamrażalniku i patera na prażone nasionka i zgraja odzianych w odzież ochronną niewolników…”
(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)
Z cyklu przeczytane: „Ja jestem Haldered” – i cierpiałam. Zrobiłam wiele, by zmienić swój świat, ale niczego się nie wstydzę… Choć może żałuję czegoś? Może coś we mnie nie rozpostarło skrzydeł? Może… wszystko mogłoby się potoczyć inaczej. Mój świat nie zostałby naznaczony śmiercią, a ja sama podglądaniem szczęścia innych.
A może jednak nie było tak źle?
Drugi tom „Północnej Drogi” to opowieść kobiety, którą poznaliśmy poprzez „Sagę Sigrun”. Pojawiła się tam tylko na chwilę, teraz to wyłącznie jej historia. Kobiety silnej. Kobiety pragnącej i spełniającej swoje marzenia. Dążącej do celu za wszelką cenę, by już nigdy nie być poddaną. Pani Północy! Kobiety, która sama podjęła decyzję, by przetrzymać, by przeżyć, by być sobą…
Oto opowieść o magii. O kobiecie. Oto pieśń na jej cześć, legenda o nieśmiertelnej, która postanowiła, że wygra, że wszystko jej się uda… Piękna książka, wspaniale napisana, rozważnie dobierająca słowa, dopracowana tak, że aż boli. Każdy oddech tej bohaterki słyszycie obok siebie, każdą kroplę jej krwi zmywacie ze swoich dłoni. Ale i z nią idziecie do łoża, na pogrzebowy stos i w miejsca, które ulżą sercu… Bo ta powieść żyje. Pokazuje nie tylko jak było, jak mogło być, ale jak wciąż być może, jeśli tylko sobie uświadomić, że kobiety broń mają, w sobie.
W Gudhjem mamy już Halloween. Znaczy tam święto woza ze słomą, sterty niezłych dyń i gromady szmat na lampach. Kir się na srebrze świetlnym miota w nadpobudliwym wietrze, jakby nie straszył, ale już płakał po owych przerażonych… na śmierć. Ale po drodze napotkać można i majstersztyki. Wyrzezane w dyniach kształty, które czekają tylko na światło szepcząc modlitwy prosząc by wiatry nie zagasiły go zbyt szybko, zbyt naiwnie błagają, ale wiatr wie swoje… światła nie będzie.
Nie dla dyńki knociki! Choć niektórym się udaje jakoś zachować owe ogniki. Przywołać je i przyglutować do dyni. I tańczą tam sobie w środku owych niezaczarowanych, owych niespełnionych karoc tęskniąc za swoimi Kopciuszkami… ale wiecie, teraz taka Kopciuszka to towar deficytowy. Nawet nie wiem, czy wciąż politycznie poprawny Kopciuszek jakiego znamy… a dynia?
Czy to, że dynia taka feministyczna, nawet jak falliczna, to nie jest ujmą dla owego niepłciowego świata?
Czyż dynia swym wyszczerzem nie łamie praw dynioczłeka? Czy dyniożarły nie czują się zranione zębami i ogniami w środkach? A producenci karoc? Jak z tym wygrają? Już nie będzie im wolno pójść w złocenia, dopuszczalne barwy to ciepłe żółcienie, pomarańcze i czasem czerwienie, albo zieleń, sorry miśki!
No rasizm to pumpkins!!! Be nice to them… tosz krwawią, choć tego nie widzicie, dziecięcia ich wyżeracie pestkowe, okrutnie postępujecie z ich wnętrznościami, zapiekając, miksując, zupując. Oto czas mordu dyni. Oto i czas ich dziwnej nieśmiertelności, ale czy ktoś zna dyniowe mitologie? O owej małej złotej, co spadła z nieba, wysmykła się z koszyka Damy Wyższej… nie znacie?
Cóż, no to kanał! Może lepiej nie wiedzieć?