Pan Tealight i Owczy Zaskok…

Wiedźma Wrona Pożarta czasem nie zasypiała. Nie zwisała głową w dół, śliniąc się obficie nad kolejną książką. Nie opadała na poduszki, dziwnymi skrętami ciała starając się dogonić pędzące sny, ale i nie splątać w przestrzeniach prześcieradła… Po prostu nic, nada i njente, zero spania. Zero wytchnienia, zatopienia się w te wzelkie wymyślone opowieści, które dzięki snom mogła dokładnie obmacać… Do tego nocne koncerty Chowańca doprawdy nie wpływały poprawnie na odpowiednią gospodarkę senną… więc często się zwyczajnie zdarzało. Wieczne kręcenie, zamykanie oczu i pustka pod nimi, cienie, które rosły, grubiały, wyciągały macki, by zwyczajnie być boleśnie, z nadgorliwym zakażeniem, ugryzionymi przez nazbyt wkurwioną Wiedźmę

… bezsenność w Wiedźmie to koszmar ostatni!

Ostatnio, gdy to się zdarzyło, postanowiła zwyczajnie sięgnąć po najstarszy sposób Wszechświata na odstępstwo od snowości… liczenie owiec. Najpierw, na malowniczo obsranej stokrotkami, zielonej do uwiędnięcia trawce, równo przyciętej ustawiła płotek. Malowany w cętki, z pięknie rdzewiejącymi główkami krwawych gwoździ. Mocny płotek, gotowy na wiatry i pędy. Potem w castingu wybrane zostały uczestniczki Owczych Zaskoków. Tak, coby każda była inna. Jedna biała jedna czarna, łaciata jedna i każda w innym kolorze, taka z długim włosiem, średnim, kręconym i gładkim, w loczki i lekkie skręty, taka lekko łysiejąca i taka mocno zdredziała. Z małym ogonem i wielkim, z małymi różkami i wielkimi i gigantycznymi, które zwykle nie dopuszczały żołądka do trawy, więc chude toto było…

… różnorodne!

Pierwsza a nich jest już gotowa. Rozpędza się, wybija, jej nogi stukają w powietrzu, gdy przemyka nad płotkiem, dzwoneczek śpiewa kolędy. Ląduje pewnie i odbiega, gotowa by znowu odegrać swoją rolę. Potem kolejna, ta wzbija się wyżej, pieści swoim runem chmurki i lądując wzbija w powietrze krople z kałuży. Kolejna wybiła w chmurach tunel, którym tym razem podążyło pięć innych, póki błyskawica nie zamknęła owej dziwnej bramy. Sto, sto i jedna, sto i pięć…

… w końcu musiało to nastąpić. Pierwsza nabija się na sztachety, krew bucha wrzątkiem ścinając zieleń trawy, następna zahacza o gwoździk, wyciąga go i popełnia samobójstwo tuż po wylądowaniu. Wbija go sobie w czaszkę tłukąc kopytkiem. Kolejne roztwierają się w chmurach barwiąc flakami wszystko dookoła, kroplami jaźni opadając na niewidzialne pięści, któe tłukąć w meczące czaszki…

… bezsenność to zuo.”

(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)


Z cyklu przeczytane: „Saga Sigrun” – bo przecież w saga o to chodzi, by świat kręcił się wokół siebie, by zasysał ludzi, by ich dotykał, zmieniał, pozwalał im żyć, przemijać i mnożyć się. I tak jest i tym razem. Oto Panowie Północy stawiający czoła tym, którzy ich nie rozumieją, religie na przeciw siebie, Bogowie, gotowi walczyć o każdą duszę… przyroda, która zapisuje księgi swojej opowieści.

I są one, kobiety. Piękne, silne, kochające, kobiece, a jednak jak świadome swoich wyborów. Niczym śpiące obecnie boginie wiedzą czego pragną i zrobią wszystko, by osiągnąć cel. Zagłębią się w magię i zasięgną porad ziół, rzucą runy i złożą choćby największą ofiarę… najbardziej krwawą.

Piękna to opowieść, prosta z jednej strony, z drugiej aż ociekająca bogactwem. Pełna owej naturalnej kolejności rzeczy, ale też wiążących się z nią cierpień. Śpiąca, gdy światło znika z nieboskłonu i budząca się nawet nocą, gdy wraca… Piękna, naturalna, prosta i uroczo starodawna. Urzekająca przygotowaniem źródłowym, ale i językiem, który jak stara legenda tworzy nam obrazy w głowach, wtapia się w sny i pozostaje na zawsze ową tęsknotą za tym, co mieli ludzie kiedyś…

Wiatr pozwala na Wyspie złapać jesień w dłonie. Wystarczy przystanąć na chwilę, a berwiesz lekko nadpsutym jabłuszkiem, jagódką, której może i lepiej nie było żuć… ale przede wszystkim liśćmi. Oszalałe są takie w tym roku, rozrabiające. Tańczą w powietrzu, jakby nieśpiesznie im było ku ziemi. Deszczem nieustającym spływając z drzew… jakby nigdy się miały nie skończyć.

Co takiego jest w tych liściach, że się ich pragnie?

Zielone, mokre, dziwnie świeże otumaniają nas wiosną, a teraz, jesienią ponownie wkraczają w naszą codzienność. Wleką ludzie te pozostałości po rozrodzie do domów. Zamykają je w wazonach, nie pozwalają im wzlecieć i przekroczyć dziurawy w październiku welon między światami…

… może jednak chodzi o ten wiatr? Może w rzeczywistości liście boją się odlecieć na maksa. Dać się porwać i serio popuścić pasa? Albo ogonka? Może kryje się w tym jakaś tajemnica, jakiś głodny potwór albo zgraja zbzikowanych myszy, któe strasznie lubią wycinanki i haftowanki?

Wszystko jest możliwe, a im dziwniej, tym lepiej.

Dowód? Cóż, wstaje człek rano, a zielone wczoraj drzewa żarzą się. Jakby wielkiemu smokowi się w locie odbekło. Wstaje kolejnego dnia, a tutaj zwyczajnie, przerażająco gołe gałązki, smutnie próbujące otrząsnąć się po tym, co się stało. Takie zawstydzone, że tak nagle, nie powoli i filuternie, zrzuciły z siebie listki…

Ten wpis został opublikowany w kategorii Bez kategorii. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.