Pan Tealight i Wysocy Strażnicy…

„Śledzili jej każdy krok, smukli i twardzi, gotowi na wszystko, co mogła im zaoferować, rzucić pod nogi, zmieszać z drogą. Nie istniała dla nich płaszczyzna, na której nie mogliby się ukryć, zapuścić korzeni, zatrzymać się i zwyczajnie czekać, cierpliwie poddając się aurze. Miejsce, w którym nie odnaleźliby z łatwością swojego domu. Przystosowali się już dawno do każdego dnia i każdej nocy, do wietrznych wieczorów i zimnych poranków, do kłaniania się silniejszym, by zmylić innych, do czepiania się słabszych, by wzmocnić siebie samych. Każdy jej oddech był dla nich znakiem, każde zmarszczenie brwi wyznacznikiem obronności, każdy ruch budził w nich dziwne grzechotanie. Nigdy nie odpuszczali. Ruszali za nią zawsze rozwijając w dziwnym, wężowym tańcu swoje barwne płaszcze, obsypane pyłkiem, rytmicznie i dziwnie niespójnie, a jednak jakże urokliwie i miarowo zdobione falbankami…

… kurna co?

Zwiewni dziwnie, ale mocni, niemożliwi do odparcia, kuszący, a jednak w niej wzbudzali tylko strach. Czuła ich macki pod każdym murem i w każdym ogrodzie, czuła ich miękkie odnóża gdziekolwiek podążała. Słyszała owe wredne, szeleszczące szepty, gdy tylko wysuwała głowę z najbezpieczniejszego miejsca na swej Wyspie… Ale te falbanki, owe różowości, bielejości, czerwienie i kardynalskie wściekłości, były niemalże rozbawiające. Nie oszukujmy się, jak w takiej koafiurze ukryć normalną broń. Może się nie znam, ale sami sobie wyobraźcie! Jak wsadzić tam gana, kałacha, bazukę, czy nawet zestaw zgrabnych podręcznych gruszeczek, cytrynek, czy jak to tam się zwie w waszych częściach świata?

… byłoby śmiesznie!!!

Gdyby tylko nie owo przerażenie, które wpoiła w Małą Wiedźmę Zła Królowa. Wiedziała dobrze, że malwy są jedynymi roślinami, których, wtedy jakże Mała Wiedźma się bała, więc zmieniła je w jej dożywotnich, dziwnie wszędobylskich, smukłych, giętkich, czepialskich strażników. Opłaconych z góry, z dożywotnią gwarancją na opiekę tutaj i we wszelakich zaświatach, do których potem Wiedźmę zabiorą. Znaczy wiecie, tych nie opłaconych z góry… bo kto by tam opłacał. Ale było coś, czego Zła Królowa nie przewidziała. Coś, co jej umknęło, co zdało się odstąpić od jej pokrętnego, cuchnącego zmanieryzowaną religijnością własną umysłu. Mały psik-psik. Mała zemsta wrednego umysłu, który wierzył, nie bał się, że światu zabraknie kolorów, barwności, tańczących falbanek i wszelakiej kwietności, plennej i płonnej i dziwnie sypiącej uczulającą pylicą gdzie popadnie…

… i dlatego jesienią, gdy na czubkach Wysokich Strażników, chudych idealnie skurwieli wpychających swoje zielonkawe odnóża w jej życie, wrednie dominując zawsze jakże jej nie pasującą, niemożliwie dla niej kobiecą sukieneczką… chodziła ulicami i zdzierała z nich nasienne pojemniczki. Mordowała Wiedźma Wrona Pożarta w zarodku, w łonie ściskała ich tętniczki, roztrzaskiwała DNA. Brała owe płaskie, matczyne uściski, dopasowane do siebie, jakże przymilnie tulące się wzajemnie potomności wrednych upierdliwców i niszczyła ich. Głucha całkowicie na jęki, tkliwienia, łkania, płacze, pieśni i błagania. Więcej, wsłuchana w owe modlitwy, błagania… zawsze z obrazem Złej Królowej przed sobą, zabijała malwy!”

(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)


Z cyklu przeczytane: „Wojna w blasku dnia. Tom 2” – ostatni tom bujnej, piaszczystej miejscami, runicznej opowieści… i zawód. Bo tak serio to się nie może skończyś na tym. TYLKO i wyłącznie tak! Przecież to bez sensu i co z całą masą nie zakończonych wątków? Co z kobietami? Co z owymi potężnymi treściami, które spajały te historie? Ogólnie, co z tym Brettem?

Ostatnia bitwa jest dziwna… powolna i pełna ludzi, którzy niby chcą ze sobą być, ale nie są do końca tego pewni. Pełna oczekiwania i prób powrotów do przeszłości i zarazem nic w niej nie ma, a przecież tak dobrze się zapowiadało! Nie oznacza to, że powieść kompletnie kijowa, ale… zwyczajnie słaba. Jakaś taka powtarzająca stare frazesy, dziwnie nieznajoma, jakby świat zatchnął się w oczekiwaniu i nikt mu nie przypomniał, iż należy oddychać, by żyć!!!

Zawiodłam się… ale może to tylko chłyt reklamowy? Jak myślicie? Będzie jeszcze więcej opowieści o Zakątku?

Wyspa wybuchła kolorami. Ziemia zdaje się już troszkę drżeć z chłodu, ale pokrywające ją coraz grubsze kobierce liści, lekko schniętych traw w finezyjnych kształtach i pięknie uformowanych wrzosowych poduszeczek… kręci. Chcesz się na nich rozłożyć i przejąć trochę tych barw. Stać się pewną szelstnością. Ową kruchą, a jednak jakże artystycznie ukształtowaną konstrukcją. Osnową i wątkiem, które ktoś wypełnił ciepłem jesiennych, magicznych dni.

Gdyby tak zmienić się w liścia? Gdyby tak po prostu wybuchnąć na gałązce, potem nabrać barw, dziwnie markotnie, ale i z zadartym nosem sarkać na możliwe palety, aż w końcu z wdziękiem szalonym, popisowym numerem, o którym śniło się całe dotychczasowe szemrzące życie… skoczyć w dół, roztańczyć się, spiruecić, skoczyć, poddać się wiatrom, nie baczyć na okolice, zachwycić wszystkich dookoła, zebrać też najwyższe oceny… by w końcu rozłożyć się wygodnie, może i robić za dywanik, być tak cudownie barwną częścią świata, zachwycającą, utrwaloną na zdjęciach i obrazach, a potem w procesach gnilnych zwyczajnie dać się zmienić w ową brunatność, we wszelaką płodność wzrastającą drzewkami, krzaczkami, grzybkami… i wszelakim tym tałatajstwem, o którym człek nie ma pojęcia, bo czasem lepiej nie wiedzieć.

Bo czy liść, choć gnieciony stopami, łapami, kopytkami i raciczkami, obsrywany przez ptaszki, robaczki, zwierzątka pełzające i skaczące… cóż może jednak z tymi liściami nie jest tak do końca? Gdy liść w końcu powraca w swój koronkowy, piękny w kształtach, delikatność, ale już tylko black and white, nagle coś się zmienia. Nagle przestaje się wierzyć w to, iż taka kolorowość właściwa tylko kilku dniom jesieni, jest w ogóle możliwa… po gdy przestajesz wciągać w siebie ową słomkową ciepłotę jesieni, coś się nagle i drastycznie zmienia.

Jest w jesieni większa ulotność, niż w wiosennym wybuchu życiowości. Owa tajemniczość, którą uświadamiamy sobie wyłącznie namacalnie. Te szmery i szelesty, podniebne tańce i świrusy, dziwne kolebiące się barwności, którym nie można się oprzeć… nim świat nagle stanie się nagi.

Ten wpis został opublikowany w kategorii Bez kategorii. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.