Pan Tealight i Plaga Ożywieńców…

„Każdy chce być kochany, gdy już wiem czym jest owo kochanie. Gdy przeczytawszy, poznawszy definicje nagle ich doświadczy, na chwilę… Na moment, który pozostaje w gardle, niczym zbyt twardy, uwierający kawałek niedogotowanej pyry… który chcesz przełknąć bez łez, a jednak nie możesz, bo w dziwaczny, masochostyczny sposób nie chcesz by owo uczucie duszenia, gorzkie łzy spływające nosem w dół przełyku, odeszło. Wolisz by bolało, ale było, niż czuć to… pustkę i niebyt.

Jakby nigdy ci się nie przytrafiło owo kochanie znaczące istnienie.

… więc lepiej czuć, tak? Lalki Ożywience miały jednak inne zdanie. Dawno, dawno dawno temu Mała Wiedźma pokonując niebezpieczne i dalekie przestrzenie, by dotrzec ze szkoły do pałacu, bała się. Bała wszystkiego. Czyste, zwyczajowe szepty lasu przywoływały do niej opowieści dorosłych toczone przy beczce wina i antałku piwa. Owe nie dla dzieci, te, do których zwykle nigdy się nie dorasta. Pustka łąk, choć pięknych i barwnych, przerażała ją możliwością istnienia tego, co niewidzialne, co nienamacalne i dla reszty świata w rzeczywistości nieistniejące… a krowy i gęsi, cóż, warto było nadłożyć mil, by ich nie spotkać. Ale Mała Wiedźma nigdy nie była sama. Duchy, które ją otaczały, które tak naprawdę ją napędzały niezależnie od pory roku, ale w zimowe poranki dyskretnie podświetlając drogę, chciały ciał. Patyczki – panopki nie były do końca w ich stylu, ale kępki trawy, śpiące w wydmach, wyposażone w szemrzące sukienki i bujne, kręcone korzenne włosy były idealne!

I tak chodziła Mała Wiedźma, a gdy bała się, wyciągała z wydm kępy traw, czesała ich długie włosy, chrzciła i robiła w nich miejsce… na życie. Problem w tym, że mimo iż więdły, mimo że zdawało się, pogrążone w niebycie już nie istniały, porzucone, oddane z powrotem ziemi, kochane wcześniej, pieszczone i tulone, z czasem wracały na swoje miejsce, w otchłanie wydmy… jednak w rzeczywistości wciąż żyły i tęskniły. I obiecały sobie znaleźć kiedyś ponownie ową Małą Wiedźmę i obrosnąć jej świat. Tylko, że czas płynął… a pamięć traw choć długa, nie jest najbardziej wyrazista i jednoznaczna, nie jest do końca specyficzna i nie przewiduje przemijania w dalszym czasie niż roczna fluktuacja i przesuwanie wydmy… dlatego wiadomo było, iż nigdy jej nie znajdą.

Bo przecież nie było już Małej Wiedźmy

… semantyka?”

(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)


Z cyklu przeczytane: „Pradawna stolica” – pamiętam czasy, gdy nie istaniał fantastyka. Istniały bajki dla trochę dorosłych z dziwacznymi okładkami, które nie potrafiły do końca opowiedzieć, czy to porno, czy nie… jakby świat nie był gotowy na coś, co od zawsze istniało w ludzkiej mitologii, czepiało się podświadomości, budziło aromatem lasów i szumem rzek. Ale w końcu „jakoś poszło Ośle”, czyż nie? Mamy fantastykę, a dokładniej tyle jej odmian, że… nieważne. Ważne, że Michael J. Sullivan stworzył taką epopeję. Taką parę, takich bohaterów i taki świat.

Jeden z najlepszych! Cykl, który z dumą można postawić obok owych zwanych już kanonem.

Nie wiem co w nim bardziej fascynuje? Umiejętności autora w spalataniu wątków, owo niepogubienie się w historiach, postaciach, życiach… dwójka głównych bohaterów, których się kocha, zwyczajnie, czy też jednak ci poboczni? Nie wiem. Kocham całość. Zachwyciłam się nią. Pożerałam książki powoli, dziwacznie nie chcąc, by to wszystko się skończyło. Pasjonowałam się, wkurzałam, gdy moi ulubieni cierpieli, albo zbyt wielu wyrźnięto w pień… żyłam tą powieścią. A może tak naprawdę jeszcze z niej nie wylazłam? Może jednak elfy wciąż stoją u bram, tajemnice przeszłości stukają w okienko, a księżniczki nie są takie jak powinny być?

Może kiedyś wrócę? Jak do tych najukochańszych, a co może, na pewno wrócę pewnego dnia…

Cieknie, ciurka i plumka sobie deszcz za oknem. Dokładnie nie do końca za oknem, bo przecież roztwarte skrzydło wpuszcza wilgoć i do środka. Człek wychyla się i bezczelnie, nie bacząc na opinię publiczną chłepcze tą ową deszczowość. Mimo lekko bardziej dającej oddychać aury, wciąż wszystko jest takie jakieś odwodnione. Jakieś takie nienapojone, niezbyt często moczone, płukane i myte…

… wody w morzu chyba ubyło, rzeczki wciąż nie dają się jakoś napędzać fala za falą. Wciąż za mało wody.

Człowiek zaczyna myśleć, nazbyt dużo, o tym, co będzie teraz? Co tak naprawdę porąbie się w kolejnych porach roku? Czy moc żaru przyniesie moc mrozów, a może jednak wszystko się ociepli i Wyspa nie okryje się w tym roku bielą?

Oj nie, no nie może tak być, przecież ja nie wytrzymam w świecie pogodnych ptaszków, słoneczków i tęcz! Ja chcę zawiejów, zamieciów, zawirowań, śnieżnych burz i ogólnego zasypania… oczywiście z zapasem świeczek i książek w nim!

Ten wpis został opublikowany w kategorii Bez kategorii. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.