„Wiedźma Wrona Pożarta Przez Książki była aktywnym obszarem sejsmicznym. Nie tyle co się wzdrygała, ale pożądnie telepała. Rozwierała pokrywy i przesuwała przestrzenie. Może jeszcze nie pluła lawą na godną odległość, ale niewiele brakowało. Jej wszelako niezbyt intrygujące w kształcie ruchy rezonowały i potrząsały nawet tymi… cóż, nadzwyczaj nieczułymi.
Nie każdy lubi być w ciągłym zagrożeniu, nie każdy lubi żyć obciążony owymi dziwnymi wpływami i wieczystą zmiennością, dlatego należało coś zrobić. Tym bardziej, gdy doprowadzenie Wiedźmy z punktu A do punktu B, próby ciągłego przekupstwa, obietnice, że nigdy więcej, podszyte najprawdziwszym kłamstwem… nie dawały wiele. Tylko co zrobić? Pomijając fakt braku bohaterów, którzy daliby się ugotować z wkładem, makaronem i zestawem ziół z ogródka, dla przykładu i mało wieczystej chwały… Chowańca, który grzecznie chował się w pracy, a potem zamykał się w sobie, zwyczajnie unikając zbyt bolesnego kamieniobicia, oraz malowniczych oparzeń na szronu modłę… zostawał tylko Chochel.
I dlatego wszyscy zamykali oczy, gdy ciepła nazbyt pogoda odzierała go nawet z ukochanych gaci… i pozwalali mu ją ugłaskać, obłaskawić, sterroryzować malowniczo, słowami umotać, byle tylko zrobić to, co należało, co musieli, co doprawdy nie przewidywało innego wyjścia…
– Dawno, dawno temu, gdy Śpiący Bogowie byli nadzwyczaj aktywnymi, dostęnymi w pełni dla penitentów bytami… było i Słońce. Bajer w tym, że nie było wtedy takie jak dziś, a może i ludzie nie potrafią dziś wsłuchać się w jego opowieści? Może? Bynajmniej wtedy Słońce było w rzeczywistości dwoma osobami w jednej, choć niektózy mówią że jedną osobą w dwóch. Rankiem wstawało Nią. Piękną i swieżą. Dziwnie markotną, lub radosną i łyskającą różami. Szalejącą makijażem, pełną nadziei… By gdy dotarła do połowy swego czasu być Nim. Nim pełnym. Zaskakującym. Silnym i przekonującym. Tym, który kładł świat do snu.
Który swoją namiętnością rozpalał nieboskłon.
Kochali się od zawsze, ale też czuli się rozdzieleni. Zawsze spotykając się po ciemnej stronie przebaczali sobie dumę i butę codzienności. Owe przekomarzanki, kto łatwiej malował obłoczki, kto podświetlił ruiny, kto lepiej błądził po zielonych liściach Niezwykle Nietulonych Drzew. Ale też tak naprawdę nie potrafili żyć ze sobą. Dlatego pewnego dnia Ona nie wstała. Nie rozświetliła nieba, a On nie wiedział co ma zrobić. Wiedział jak obmyć barwami południe, ale nie jak obudzić ptaki promieniem niewidocznym dla innych… wiedział jak pożegnać promieniami, jak skłonić światło by odeszło, ale nie jak dać mu życie. Ona była życiem, a On przemijaniem i śmiercią. Byli jednością. Ale nie umieli z tym żyć. Chyba, że pozwoliliby prowadzić się miłości. Temu, co łączyło ich, gdy gaśli… Słońce mieli małego, puchatego, podpalanego, przesłodkiego kotka…
Najczęściej w takim momencie Wiedźma Wrona bledła, bladła i zieleniała, by w końcu warknąć, zatrzymać się, przestać drgać i poczęstwoać świat pawiem… takim special made in witch. A po pawiu zawsze następowało oczyszczenie, choć czasem wciąż jeszcze trochę trąciło słabo przetrawioną Wiedźmą.”
(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)
Z cyklu przeczytane: „Zgliszcza” – oj lubię go! Nie wiem jak to robi, ale zwodzi, mota i miesza, a z drugiej strony ofiaruje czytelnikowi wszelkie zmienne, by z łatwością poradził sobie z rozwiązaniem zagadi kryminalnej. Problem w tym, że czytelnik się przejmuje, ładuje się nie tyle w skórę ofiary, co raczej owej nabliższej rodziny, tej kochającej, cierpiącej duszy, która stara się zrobić wszystko, by dobro zwyciężyło… Tylko że dobro nie ma jednej definicji. A zło, z nim też problem.
Ponownie Olsen stanął na pewnym szczycie zarazem narracyjnym, jak i kształtowania fabuły. Czekam na więcej.
„Elyria. Polowanie na czarownice” – baju baju baju, w pewnym kraju były se kiedyś elfy, ale nic to, była magia, ale nic to, ważne, że można kogoś spalić. Bo oto nastała religia, a jak wiadomo religia się znaczy zło. Ale to też nie jest ważne… Właściwie nic nie jest tu ważne, nic nie jest głębsze, nic… Oj owego nic jest wiele, więc lepiej sobie odpuścić, chyba, że komuś się marzy romansidło, a voila!
Jedna z książek, która nieźle wygląda w opisie, ale w treści jest totalnym miałkim zonkiem!!!
Na Wyspie sezon sięga okresu zwanego – wyprzedażujemy się i w ogóle koniec. Niby pewno lato jeszcze trwa. Jak najbardziej Turyścizna błąka się po ulicach, jęczy nad zbyt chłodną falą, tudzież objada się lodami, ale już ich coraz mniej. A i trzeba przyznać, że z dziećmi przywróconymi w kanibalistycznie opiekuńcze ramiona szkół przyszedł czas na trochę doroślejszą, dojrzalszą w smaku Turyściznę.
Reszta świata nadal cieszy się z wypłat, ale u nas powoli zamykamy. Nie rozumiem dlaczego, ale ja przecież i tak niewiele rozumiem z tzw. codzienności, czyż nie? Mniejsza, wyprzedaże są fajne! Szkoda tylko, że nie wyprzedają czegoś fajnego, jak wolnych mieszkań w remontowanym Hammershusie?
W powietrzu błąka się Jesień. Jeszcze lekko temperaturą otumaniona, co rusz jednak ukradkiem, wstydliwie gubi jakiś listek z sukienki. Jakby wiedziała, że ten cały cyrk z ukropem wymęczył świat. Jakby przeczuwała, że może i sama w tym roku nie wypełni wszystkich, zwykle przyznawanych jej, miesięcy?
Jak mawiają: pożyjem to obaczym, chyba że nie pożyjem, to who cares? Będziemy sobie zbytnio opalonym, bardzo spoconym zombiakiem, którego nie obchodzą listki w dziwnych kolorach i zapach prawdziwych jabłek. Z drugiej strony kto powiedział, że jak zombie, to tylko mózgi? Może w rzeczywistości są takie rozkochane w sztuce i szalonym pięknie przyrody?