„Wiedźma Wrona Pożarta Przez Książki była na Głodzie.
Gorzej niż zwykle, bo była już na etapie zwanym: Głodzie Gigancie. Właściwie do żucia przez nią papieru toaletowego można się było jeszcze przywyczaić, choć puste rolki w momencie napięcia i pędu ku wypróżnieniu odrobinę wkurzały. Malowniczo powiewające za nią wstążki przypominały lekko zdesperowaną Pannę na Wydaniu, aczkolwiek Pannę Niemłodą. Jakby wiedzione sobie tylko znanym kiblowym zmysłem, czepiały się owe welony zieloniutkich gałązek i kwiatów, i rwały się szarpiąc błękitem nieba, pozostawiając za Wiedźmą czytelny ślad, niemożliwy do ominięcia, i zastanowienia się nad owym artystycznym zamysłem Wyspy. Zawsze to jakaś rozrywka. Można przecież sprzedawać kartki i inne pamiątki, można zdecydować się na pokazy ze specyficznym oświetleniem, albo potajemnie straszyć nią wychowywane bezstresowo dzieci… ten papier serio na nie działał!
Problem w tym, że tym razem nie był to już tylko wyłącznie głód w postaci lekkiego ssania w żołądku i mrowienia w okolicach kostek, nie były to zawroty głowy i dziwnie zamroczenia, swędzenie kciuków i lekko drgające czubki uszu… była to już raczej upierdliwie nie milknąca, donośna muzyka, z dziwnie posępnym pogłosem w tle, odbijająca się od okładkowych żeber i dziwnie pomazanych, wiedźmich przesuszonych wnętrzności.
Szlaja się więc teraz po owej letniej, wypoczynkowej bardzo Wyspie, rozluźnionej i dziwnie nieczułej na błagania niedoczytanych trzewi, owa Wiedźma na Gigancie. Szlaja się i dudni i huczy i parska… wypatruje co bardziej nawiedzonej Turyścizny, coby może oblukać jej bagaże, znaleźć coś, czego jeszcze nie czytała? Bo przecież muszą mieć jakieś książki? Z flaków swych własnych czyta, przeszłość opowiada, w przyszłość nie ma wglądu za nic… hieromancja owa, specyficzna, zdająca się być tylko obrzydliwą, upuszcza na drogę literki, strzępki stron rozsiewa… może wyrosną z tego wszystkiego jakieś na przykład drzewa książkowe?
Muszą?
Gigant nie protestuje. Papier rozwiewa wiatr buchający mu z nozdrzy. Wiedźma Wrona balansuje ostrożnie na jego barkach, przeskakuje, niczym czający się drapieżca na jego dłonie i dyszy i niucha… i z jej wnętrzności żar nienażarty, aczkolwiek żerty nader, bucha!
Więc jeśli masz książkę,
kumie oj drogi,
to nie ominą cię Gigusia nogi.
Oj dorwie Cię Wiedźma,
oj nie daruje,
oj nie przekupi,
książkę przeżuje.
Chodzi sobie Wiedźma,
ludzi w książki liże,
jak jej nie uciekniesz,
poznacie się bliżej!”
(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)
Z cyklu przeczytane: „Rodzina Wenclów” – w końcu rzuciłam ją w kąt, bo chyba nie rozumiem przesłania, jakiejś wewnętrznej koncepcji tej książki? A może tyle podobnych było, że nawet najbardziej intrygujące postacie fabuły nie dźwigną mnie z dywanu? Nie wiem, bynajmniej po kolejne części nie sięgnę. Opisy, bohaterowie, owo parcie na szkło… w powieści tak rozbudowanej, rodzinnej, oczekuje się czegoś tajemniczego, czegoś spajającego, czegoś co od razu człowieka przykuje i będzie krzyczało o więcej, będzie zadawało pytania i korciło by zajrzeć na ostatnią stronę…
… tego nie znalazłam.
„Klub Matek Swatek” – przyznaję, że zaskoczenie. Na takie powieści zwykle przypadają słowa: dowcipna, lekka i kobieca, więc ich użyję, bo ona taka jest. Tylko, że tutaj jest też owo coś więcej, co potrafią wykrzesać z siebie panie tylko w istotnym wieku i na dokładkę można to opisać, jako kryminał z babskim Bondem w tle… i jeszcze naprawdę się miejscami uśmiałam, więc dobrze jest. I choć znowu wszystko opiera się na miłości, owych niedogadankach pokoleniowych i tym całym szale, to jest w tej powieści jakaś taka nuta pogodności, która mnie… nie wkurza. Brak dosadnej cukierkowatości i w ogóle nie jest źle! Można czytać!
Wątek młodszej damy – ofiary – tak mnie nie wciągnął, jak same zaczepne podchody tzw. starszych pań! Ale wiecie, każdy znajduje coś dla siebie… ja nadzieję, że z wiekiem nie stanę się nudna i przewidywalna!
Słońce penetruje Wyspę. Wyspa chyba ma dość owej natrętności, owej wrednej, nadmiernie nagminnej i bezczelnie wciskającej się wszędzie ciepłoty i ogólnego oświecenia, więc zasnuła się chmurami. Ale Słońce się nie poddaje. Jak natręt, wredny troll poke poke poke Wyspę zza grubego parasola chmur…
… nie wiem czy takie ono wredne, czy takie zakochane. A może to zwyczajny stalker? A może szykuje coś większego, a w swojej dziwnie wrzącej szafce ma przesuszone zezwłoki poprzednich ofiar? Innych wysp? Może to nazywają efektem cieplarnianym? Może tak naprawdę owa prawda objawiona jest całkowicie inna… tak przerażająca, iż należy najpierw wynaleźć słowa, by ją opisać?
„Listonosz już się zbliża,
już stuka do mych drzwi,
czy książki mi przyniesie?
Czy też będę marny pył?
Osz nieszczęście niepojęte,
znów do czytania ino szum…
Oj kiedysz w swojej łasce
podrzucisz liter w papierze mi?” Ch. J.
No co… jak człek był mały, to sypał kwiatki bo miał fajne żółte buty! Ekhm! No co!
„Wielkieś uczynił pustki w koncie moim,
nieznajomy friendsie tym kliknięciem swoim.
Pełno nas, a jakoby nikogo nie było,
twym okrutnym klikiem miejsce się zwolniło…” Ch.J.
BUQAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAaaa