„Pan Tealight zdawał sobie dokładnie sprawę z tego, że badania nad Wiedźmą Wroną Pożartą, które prowadził już od kilku dobrych lat, i które wypełniły już nadmierną ilość dziwnie smutnych i łkających bez powodu notatników… Badania wnikliwe, szokujące, wymagające od niego częstych pryszniców, oraz dodatkowej ochrony przed promieniowaniem i opadem wiedźmoaktywnym… powinny były go przygotować na coś takiego. Na ową gigantyczną zmianę, ów przewrót czerwcowy, ową mnogość przemian w niewielkiej wzrostem Wiedźmie… A jednak czuł się zaskoczony. Siedząc w wysokiej trawie, grając w chińczyka z kleszczami, odganiając się od Ojeblika, która marzyła o naprawdę dużej, kwietnej koronie i starając się nie patrzeć na podnieconego otwartym Wiatrakiem Chowańca Wiedźmy, oddychał. Czasem zwyczajnie tylko to można było zrobić, widząc znajomy tyłek wyrastający ponad zieleniejące się jeszcze nie do końca kłosy zbóż. Ponad owe maki, jakże wycinające swą czerwienią rzeczywistość z codzienności i bławatki, ze swoimi rożkowatymi płatkami. Ponad ową przeciętność, z której jej umysł był w stanie wysnuć tylko to, co nadzwyczaj niewidzialne, nienamacalne dla całej reszty potrzebnego świata.
Ponad ścinające nie tylko krew w żyłach, ale także wszelakie inne, dostępne cielesnością wydzieliny… oraz duchoplazmy, bądźmy otwarci na doznania, okrzyki dochodzące z krzaków, w które ponownie zaplątał się zestaw wiedźmowych kolczyków, uwięził ją tam ze śliniącą się radością, i za wszelką cenę postanowił odegrać wszystkie trzy tomy odcieni szarości… Oj tak, krzaki jeżyn, malin, oraz innych mutujących w kłącza czepliwe, nienazwanych roślin, zabawiały się całkiem nieźle, grupowo i nader rozmyślnie, ignorując zasady znanej natury oraz grawitacji. Widać, że końcu czytanie w przyrodzie się opłaciło, jednakowoż, kto dostarczył im literaturę? I dlaczego decydował się wyłącznie na owe, podstępnie określane jako bestsellery, tomy? Jakże okrutny potrafi być świat dla tych, którym odebrano książki?
Którym nagle życie się zatrzymało, nad spragnionym krwi urwiskiem, tęskniącym za ostatnim krzykiem, które potem można spokojnie i bez dodatkowych tantiem, powielać w kolejne, złudne echa… Gdy nagle zabrakło owego drukowanego powietrza, pokarmu dla ciała, duszy i innych, zwyczajowo krążących dookoła takich osób światów równoległych, w których postacie nagle zatrzymały się na skraju owego samego urwiska, bo po co marnować takie, jakże malownicze i użyteczne miejsce?
Doprawdy, czasem lepiej pozwolić Wiedźmie Wronie czytać, tylko i wyłącznie czytać, ot wyłączyć ją z teraźniejszości, nie popychać, nie zmuszać do znanego zwyczajowym jednostkowm życia… które serio byłby dla niej o wiele bardziej spokojne i określone… przynajmniej ma czym zająć dłonie i wyobraźnię. Inaczej, chrońcie nas Zapomniane Bóstwa i Matko Wyspo przed tym, co umysł uwolniony spod władania fikcyjnych bohaterów, jest w stanie wymyśleć?
I dlaczego owe myśli… żyją?”
(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)
Z cyklu przeczytane: „Smok Griaule” – jest w tej powieści coś czego nie rozumiem. W tych opowiadaniach składających się na historie religijne, przygodowe, specyficzne, przewrotne… zawsze zazębiające się o ową poczwarę, legendarną, mityczną, a może tylko złudny miraż? Smok w opowiadaniach Sheparda jest tłem, niewidzialnym sprawcą, lub zwyczajną baśnią. Nigdy nie występuje w pierwszej osobie, ale jednak widocznie wpływa na mieszkańców owej specyficznej krainy. Na ich życie, postępowanie, czy dojrzewanie. On ich zmienia, kształtuje, lub zwyczajnie jest ich częścią. Niczym bóstwo, czasem namacalne, a jednak wciąż nie do końca realne. Niczym pasja, do której wstyd się przyznać, lub wymówka…
Nie istnieje tutaj czas i wszystko jest możliwe, nie isteniej moralność, a jednak ludzie poczuwają się do podporządkowania się pewnym prawom… ot zwyczajny świat, jakich wiele, w którym gdzieś jest smok.
Na pewno zbiór nowel, które warto przeczytać, aczkolwiek nie powieść do poduszki. To raczej wielka podróż poprzez umysły, która zmusza nas do odpowiedzenia sobie na pytania dotyczące człowieczeństwa. Jego podporządkowania się religjom, czy też dziwnym prawom. Owemu braku naturalności. „Smok Griaule” to powieść, którą w pewnym momencie rzucacie w kąt, by do niej powrócić, o swędzi…
Ugina się Wyspa pod naporem turystów, tu coś jej strzeliło w granicie, tam znowu się piaskowiec osypał, tutaj pachnie dziś trochę inaczej, a tam… cóż życie. Poddająca się nie tylko naturalnej okresowości zmian w przyrodzie, owym pączkom, kwiatkowm, owockom i przemijaniu, Wyspa wkracza w okres turyścizny. Natrętnej, puszącej sie swoim obyciem w świecie POZA. A ja? A ja tylko zza przymrużonych oczu patrzę. Bo dla mnie to zwyczajna piąta pora roku, zazębiająca się o trzy zwyczajowe. Owa pora, w której dwunożni stają się materiałem, którego warto unikać i tyle. Bo się lepią. Pragną tak bardzo opowiedzieć swoje historie, wytłumaczyć tubylcom jak należy żyć, tudzież zwyczajnie marzyć o tym… że zamieszkają na Wyspie.
By potem z widoczną ulgą, ale i nowymi marzeniami, wrócić do swoich miasteczek, domków i odetchnąć z ulgą…
Oj tak… życie na Wyspie jest też realne. No dobra, może nie do końca dla mnie, dla kogoś, kto opracował okopywanie się i osłanianie, kamuflaż pierwotny do perfekcji. Dla tych odrobinę bardziej zwyczajowych człowieków. Życie, w którym nie ma gigantycznych sklepów, McDonalda, czy innego gromadnego, znajomego szajsu, tudzież możliwe, iż nie dostaniecie ulubionych gaci w swoim rozmiarze… ale za to mamy Wyspę. Cóż, nie każdy może budować rozrywkę na spędzaniu kilku godzin na przekopywaniu plaży w celu odnalezienia najfajniejszych kamyczków.
Tutaj mamy ciszę, no i wielu sobie ją ceni, może poza moim dziwacznym, wiecznie młodym sąsiadem, który upodobał sobie muzykę przenikającą ściany? Pierun go wie… raczej z tego nie wyrośnie!