„Coś dziwnego działo się z ludźmi naprawdę, do końca i namacalnie wyraziście poznającymi Wiedźmę Wronę Pożartą. Gdy w końcu udało się im ją przekonać, zanęcić, podejść, okłamać i przerazić, by wyszła spod stołu, wyłupała się z grubej skorupy, odkryła z bandaży, wyplątała z sieci, otworzyła wszystkie drzwi, rozplątała łańcuchy, oddała kłódki, taśmę klejącą i materiały wybuchowe, by przestała syczeć… by pokazała się w zakrytej co prawda częściowo, ale jednakowoż jak na nią ekshibicjonistycznej, formie… Gdy po długim okresie czasu, mierzonym dla wszystkich w erach i eonach, wiekach, przesuwających się płytach tektonicznych i naznaczonym milionami skamielin, stykali się z nią. Gdy w końcu ona na nich spoglądała i doprawdy się otwierała, szarpiąc zamek błyskawiczny, zestaw rzepów i trzaskając dookoła drewnianymi guziczkami… gdy rozpościerała skrzydła, rozdzierała ciało i prezentowała nieśmiało wnętrzności, łącznie z nerkami, brakiem wyrostka oraz innych elementów, nadmiarem w okolicach wątroby – ach te lata studenckie – i wszelkie zagmatwane w malownicze kolonie, składowane gdzieś w okolicach płuc, przetrwalniki cholery, śledzionką piszczonką, owym dziwnym nienazwanym i zaskakującym barwną wypustką Czymś Dziwnym, potem sercem, dziwnie spłaszczonym i jelitami…
Oni… Znikali.
Tak jakoś pomiędzy słowami: tak sobie ciebie wyobrażałem, a: ale ty jesteś całkiem inna… Najpierw tracili kolory, potem zamazywały się im kształty… by w końcu zwyczajnie zniknąć. Na amen z hosanną i allelują! Zaraz po nowennie, nie czekając ni na deser ni nawet nie wąchając aromatu głównego dania, po prostu, bezczelnie, nie żegnając się, nie zostawiając po sobie ni pyłku ni zapachu – choć to może akurat in plus! Znikali! Jak reklama preparatu na odchudzanie, w którym gruba dama zmienia się w apetyczną kościaną zabawkę dla szczeniaczka. Niczym nadzieja na to wszystko, co ci obiecali w dzieciństwie… jak fakt, że możesz być każdym, a nagle wcale nie jesteś w stanie hodować szponów jak wolverine!
Znikali…
Dlatego w prasie lokalnej pojawił się anons:
Wiedźma pozna człowieka,
który nie ucieka.
Który się wronm kłania,
ale ich nie dogania.
Co nie krzyczy orety!
Gdy bić trzeba kotlety.
Niezależnie od wagi,
nie wymagam odwagi,
na nic mi twe błękitne oczy,
chyba, że deszcz nas zaskoczy.
Na nic mi zewnęrzne wdzięki,
chyba że ku mamonie prędkiej.
Po prostu nie znikalnego,
poznam człowieka macalnego!”
(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)
Z cyklu przeczytane: „Triumf owiec” – czyli pełnych wełny przygód specjalnego plemienia, ciąg dalszy, znaczy tom drugi dokładnie. Przerażająca miejscami, lekko filozoficzna, mityczna nawet historia, która sprawia, że gdy człowiek po przeczytaniu styka się z tzw. dziką codziennością gromady owiec za płotem… zaczyna zbyt bardzo, zbyt wrząco myśleć. Bo przecież… jeżeli one są takie, jak opisano, a być inaczej nie może, to doprawdy należy zmienić postrzeganie owych sweterków na kopytkach.
Znowu owce, znowu morderstwo i śledztwo prowadzone przez nie same, ale przede wszystkim intrygująca pasterka, która czyta i rozumie potęgę runa. Która sama często pachnie jak owca. Dodatkowo jej mamusia – nie pachnie jak owca na szczęście, przyczepa, szafa, pastwisko, zima i inny świat. A wszystko przez śmierć i spadek, które otrzymało… no właśnie stado. Witamy we Francji! Tutaj owce z zagramanicy zmierzą się z wilkołakami, chirurgią plastyczną oraz… kozami, których nie ma. A dokładniej są, ale ich nie ma… cóż, wiecie nie każdy może być pewny, czy naprawdę jest!
„Ostatni legion” – to doprawdy klasyk powieści historycznych, spajający w sobie dwie legendy Europy. Arturiańską i umierającego Cesarstwa. To fascynująca przygoda, rys historyczny, bohaterowie jakże prawdziwi, honorowi, oraz wydarzenia, którym nie zawsze pisany jest happy end. I choć pewnych elementów się domyślicie, bo w końcu nie mogą zakończyć się inaczej… i tak pasjonuje. Ową świeżością, przygodą, porywa prostym językiem, pełnym owych fascynujących słów nęcących przeszłością, miłością i pasją tych, dla których najważniejsza była przysięga, przyjaźń i kodeks.
Ale oczywiście można czytać jako swoistą powieść fantasy, bo czemu nie… zapomnieć, że pewne elementy naprawdę zabłysły na nieboskłonie tej Ziemi.
Nazywają to małą falą upałów. Nie do końca rozumie. Fala oznacza, że przejdzie. No wiecie wespnie się na szczyt, a potem jej opadnie… ale przecież to już właściwie lato! Jakoś nie do końca rozumiem, bynajmniej w powietrzu nad Wyspą wisi sobie ciepełko. Ciepełko lekko popycha człowieka w kierunku morza, ale człowiek się wzbrania, no wzbrania owym cudownym zwyczajem nie karmienia utopców przed 21szym! Choć niektórzy mówią, że 24tym… więc może jednak wskoczyć do wody jutro? Może się skusić, bo i czemu nie? Któż mi zabroni, jeżeli intuicja w srodku Wiedźmy się wierci i krzyczy: TAK POPŁYWAJMY, PO[PŁYWAJMY, POPŁYWAJMY!!!
Aż boję się rozejrzeć, bo wydaje mi się, że dookoła w krzakach siedzą rozmaite stwory, mewy na kamieniach dziwnie na mnie patrzą, a wrony na czubkach drzew rechoczą, aż im się dzioby kołyszą… jakby robili zakłady. 10 ziaren, że wlezie, 15, że zaraz wybiegnie w fal z wrzaskiem, 25, że na pewno zapomni stroju, co znaczy, iż turyści będą mogli poznać podstarzałą nimfę szuwarkowo-bagienną w pełnej, mokropodkoszulkowej krasie… Hmmm? Może i sama powinnam na siebie postawić?
Bo przecież się nie oszukujmy, włażę do wody w najmniej odpowiednich momentach i raczej nie wtedy, gdy robią to inni… taki typ.