„Był raz sobie Seryjny Morderca. Ot nic specjalnego, każdy sobie przecież może mieć hobby, czyż nie? Zawsze uważał, że zajęty człowiek, to lepszy człowiek, tylko życie wypełnione pasją można uznać za naprawdę szczęśliwe… przynajmniej dla niego. Miał swój intrygujący modus i był ogólnie mówiąc operandi, choć raczej spóźniony w swoim best before. Lubił swoje ofiary, czcił je ponad wszystko. Doceniał ich cierpienie i strach, które potrafiły wyrazić na tak różne sposoby, owe wydzieliny, owe tajemnice skrywane w gorących wnętrzach, tę nadzieję, którą obrazowały tak radośnie, gdy im tłumaczył, że nie zabije, że to nie o to chodzi, że wypuści, bo przecież nie jest potworem, tylko zwykłym człowiekiem, co potknął się na skraju swojego życia o ten wybrzuszony dziwnie dywan… Zabijał przecież tylko swoim Widzimisiem, ale i tak był nadzwyczaj skuteczny. I pewien, że nigdy go nie złapią, choć sławę zachowa. Problem właściwie był jeden… nie w braku dostępności do ofiar, nie w owym wzrastającym, wymyślnym toku pomysłowości, by bronić się pieprzem, solą, nożem, a nawet dezodorantem… choć masaż taką kulką, naprawdę super sprawa! Problem był w nim, w owym specyficznym, dziwacznym, pokręconym świecie…
… który zarzucił używanie lizanych znaczków pocztowych!
Gdy zaczynał, ot to był szał. Najpierw pierwszą turę ofiar wypuścił w formie biało-czarnych wariacji na temat znanych dzieł sztuki. I malarstwo i rzeźba, tkanina i biżuteria. Wszystko sprowadzone do kilku kresek bieli na czarnej, lekko chropowatej, węglistej powierzchni, szał dla kolekcjonerów. Unikatowe komplety osiągnęły zawrotne ceny, a więksi od niego szaleńcy, albo wot niedomyślne prosiaki, zwyczajnie lizały i naklejał na kartki z wakacji to, co kiedyś było człowiekiem dopisują: Jest pięknie, szkoda, że cię tu nie ma, tęsknię Bronisława. Tudzież bardziej desperacko: Miśkę pogryzły komary, doślijcie kasy na przeszczep. O tak, te pocztówki były sławne. Potem nadszedł czas na kolorowe wariacje. Każdy ze znaczków był jedyny i niepowtarzalny, jak załoga pewnego samolotu, o którym naprawdę nikt jakoś nie pamięta… Te znaczki występowały tylko w wersji lizalnej, dostępnej na miejscu wraz z karteczką w delikatne, popielate myszki. Lizali jak szaleni. Wysyłali do kogobądź, a najczęściej do siebie, by potem radośnie pochwalić się znajomym, że oooo oni to dostają kartki od znajomych, no tacy są wielbieni, tacy sławni i kochani! No i w końcu pamiętny szał serii Ptaki Zatopionego Miasta. Cały pakiet wykupiono w ciągu kilku godzin.
To były czasy, gdy nie nadążał z robotą. Ofiary same pchały mu się w ręce. Pragnęły być elementem jego sztuki. Owymi miniaturowymi cudami, którym ząbki cierpliwie sam, ręcznie wycinał. A przynajmniej tak sobie tłumaczył ów nadmiar tworzywa. Pchali mu się do ogródka, zaczepiali go na polnej drodze, na totalnym odludziu, podwozili gdzie tylko chciał… jego twarz wzbudzała zaufanie, albo też i raziła naiwnością i prostodusznością, ale cóż twarzy się nie wybiera, chyba że ma się wujka chirurga plastycznego, wtedy jakby można…
Potem, nagle, wszystko się skończyło. To jakby zachłysnąć się flaszką czadu, zamiast bąblowanego, słodkiego napoju, na który miało się taką wielką ochotę od kilku dni. Jak czekać na przesyłkę, celebrować otwieranie pudełka, by zwyczajnie przekonać się, że przez pomyłkę dostało się zestaw wielkich gaci babci… która nie żyje od dwóch lat. Zwyczajnie zatkało go… a na poczcie pojawiły się najpierw pieczątki, potem znaczki samoprzylepne, aż w końcu ludzie całkiem zarzucili pisanie kartek, listów, a nawet pogróżek. Uwierzcie mi, trudno przepuścić zwłoki przez internet, nawet takie cieniutkie!
Dlatego musiał zrobić to, co zrobił, swój ostatni numer, popisowy pokaz, śmiertelny krzyk… którego nikt jednak nie usłyszał!
Pan Tealight przerzucał strony grubego klasera, a wokół niego unosił się dziwny zapach prawdziwego, spełnionego życia… ale nawet on już nie pamiętał, o co tak naprawdę w tym wszystkim chodziło.”
(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)
Z cyklu przeczytane: „Pozaświatowcy” – czyli opowieść jakich były miliony, a co gorsza pewno i będzie jeszcze więcej. Nihil novi, zwykły quest. Chłopiec dostaje się do tajemniczego, innego świata i of course musi go uratować, bo w końcu od czego są mali chłopcy – no dobra, nie aż tacy mali. No dobra, do pomocy ma dziewczynkę, a dziewczynki potrafią być straszne i jest jeszcze zło w postaci władcy owej krainy, oraz słowo, które go zniszczy, ale które po sylabie trzeba wyrwać z rąk, dusz, tudzież innych członków dziwnych postaci. Miejscami intryguje, ale strasznie trzeba być zauroczonym, by nie domyślić się co będzie za zakrętem… choć wyobraźnia autora rzeczywiście bohaterów tworzyć, nadmiernie ekspresyjnych, potrafi!
Przez cały czas kołatało się we mnie pytanie: co wszelkie organizacje wspomagające dzieci i młodzież na ów wyzysk prowadzony przez magiczne magiczne krainy? Czy tym biednym dzieciom, co to wlezą gdzie nie trzeba, do szafy, hipopotama, czy w inny Hogwart, to nie należy się jakaś wypłata za bycie wiekuistymi bohaterami? Nosz każdemu może się przecież zdarzyć jakis portal?
Świetna opowieść na pierwszy raz, dla tych, co nie czytający…
Słonko, nieba błękit, ptaków może nie tyle śpiew, co lekkie powarkiwania na uczące się latać latorośle… fale chlupoczą, niektórzy potem też spryskują okolicę, ot raj! Ludzi się zjechało na wielkie spotkanie, cóż demokracja jak nie wiem co! Bornholm przeżywa najazd folków. Dobrze, że to tylko kilka dni, bo gdy nagle ilość ludzia się na Wyspie podwaja, no to Wyspa zdaje się zwyczajnie tego wszystkiego nie dźwigać. I się nie dziwię. Ciężkie są ludzie, topornie rzezane, niektórzy to nawet mają ostre krawędzie… i każdy oczywiście uznaje, że natura to jego własność…
… więc pokazuje natura co może, co potrafi.
A autochtoni? No cóż, sprzątają, koszą trawkę, żyją. Bo przecież coś co dla większości jest wakacjami, to dla reszty robota. I jak tu się zabawić, co? Wszyscy się bawią, a ty jesteś w domu, co oznacza ni mniej ni więcej codzienność…
… ale żeby nie było, czas na ogniska nadchodzi. Czas, gdy na stosach płoną niechciane myśli i przetrawione, zbolałe marzenia. Czas na oczyszczenie i imprezki pod gołym niebem, w owe jasne noce, nadchodzi, nawet dla tubylców!!! Ktoś chętny na bycie kukłą na Sct. Hansową nockę? Podgrzewane, główne miejsce w jedynej loży, już czeka!!! A dokładniej pnie się w górę!