„Domy posiadały patelnie, podobnie jak kraje schrony przeciwatomowe. Ot bo trzeba, na wypadek wszelaki, bo przecież nigdy nic nie wiadomo, a i wystroje wnętrz tak się zmieniają, że warto czymś zabłysnąć… Ale ta, której dotykać mogła wyłącznie Wiedźma Wrona Pożarta była nadzwyczajna. Wielka, ogromna, potężna, ale i lśniąca. Dopasowana do dziwnie niewielkiej dłoni, choć nadpobudliwie też rwąca się do pracy. Zadaniowa taka, lekko może i pracoholiczka, ale kto by tam narzekał? Masywna i wzbudzajaca podziw…
Niczym jedyna właściwa nagroda dla Mistrza Kuchni Totalnej Okupacji. Stworzona przez firmę „Natenczas Wojski” ta patelnia miała tylko jedno zadanie. Nie smażyć, nie odmawiać przywierania, nie być lekką, tańczącą baletnicą podrzucającą racuchy i naleśniki, nie tą, co nie ochlapie, obleje, opryska… Miała uderzać celnie i boleśnie. Nie wyślizgować się z pożądającej jej mocy dłoni. Dlatego obito ją srebrem i złotem, kamyczkami, których krawędzie nigdy nie miały się stępić, wypustkami, złudnie masującymi i wgłębieniami łaknącymi wypełnienia, platyną miejscami sztukowano, granulkami pierwiastków zdolnych krwawić wzajemnie z ofiarą, mozaikami z najpiękniejszych marmurów, bo lans też miał znaczenie… albo raczej uniknięcie pozwów o komplikacje po spotkaniu Wiedźmy Wrony? Mało to teraz istotne. Inkrustowana cierniami z miliona koron, ściśle dopasowanymi, ćwiekami, które rozpromieniały boleść po krańce człowieczeństwa i wydobywały skowyt z obiektu, bliższy zwierzęcemu, niż czemuś na kształt humanodia… Ale Patelnia Wojskiego miała też dźwięk, no bo czymże innym mogłaby się szczycić taka firma… to po to była ta platyna, owe czepliwe włoski roznoszące wibracje, owa drewniana, smukła rączka, inkrustowana nożami z epoki przed epokami. Owa idealność koła, ta wysoko, sztywno postawiona otoczka, lekko pochyła, podkręcająca cios, owe ryty na powierzchni i w głębiach niewidocznych nawet alienim okiem…
… gdy uderzała, Patelnia Wojskiego grała.
Grała pieśń o wyzwoleniu sił i mocy, o wielkich guzach i barwnych śliwkach, o łamiących gnaty machnięciach i zerwanych ścięgnach, co to biegły, pracowały, by zmusić ciało do ucieczki. Nic z tego, Patelnią można było też rzucić i lepiej niż mot Thora, wracała zawsze cała i zdrowa. Nakarmiona krwią i krzykiem. Radosna ową celnością wyrażonych wrażeń. Zmasakrowaną głupotą. Grała „Odę do owej chwili”, gdy zwyczajnie chwytasz co masz pod ręką i uderzasz, bo przecież inczej nie można. Bo się zwyczajnie już nie da żyć i pomijać i uśmiechać i wymijać i czekać i kiwać głową… tosz nawet głowa się urwie! A jednego Ojeblika na świecie starcza!
… a każdy musi komuś czasem zwyczajnie, po ludzku i naprawdę prosto od serca, no przypierdolić!!!”
(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)
Z cyklu przeczytane: „Czarne południe” – to siódmy tom sagi o Soplu/Śliskim. Problem z nią taki, że szóstego jakoś za nic dostać nie mogę! Ale nic to, przecież wiem o co chodzi, no przynajmniej miejscami, a jak nie wiem, to sobie dopowiem… Zresztą toż to znajomy mroźny świat i grupka pacanów, co sobie umyślili nad nim panować i tajemnice i bohaterowie… nowe problemy.
Tak, mam nowy problem. Cała seria zmieniła się w cholerną grę. Quest z questem questem pogania. Tu pociagnij tego za brodę, powie ci to, a tamtemu daj tamto, dostaniesz coś zupełnie ci niepotrzebnego. Jakoś tak chyba się temat wyczerpał Panie Autorze. A szkoda, bo lubię Sopla i Przygranicze! Tak mi tam dziwnie domowo! Oj, ja to muszę mieć specyficzne postrzegania domowości.
Czasem serio się zastanawiam dlaczego w dzisiejszych czasach nie można komuś przyłożyć. Znaczy wiecie, cieleśnie. Dzieci się już nie piorą, bo to wiadomo takie nieludzkie!!! no i rodzic od razu pozew do sądu i można oberwać. Kiedyś przyłożyło się w mordę i byłą cisza. Przykładajacy odczuwał satysfakcję, bo i wcelował, a i uszło z niego napięcie, niczym kupa po tygodniu zaparcia… a pobity głaskany był przez dostępną kobietę. Świat był jakiś taki bardziej zrozumiały…
… dziś nawet jak baba chłopu przywali, to on się idzie poskarżyć. Oj sirjesli? Dokąd ten świat zmierza?
Na Wyspie ludzie swoją natarczywą, szczególnie jak cieplej się zrobi, turystom odbija, no napiętość ową postępującą w zwojach, wywalają na kosiarkach. Rżną tę biedną trawkę, ze stokrotek i mleczyków krew tryska… albo podchodzą do spraw namacalnie, pierwotnie, jakowo drzewiej wiecie, bywało. Ile to razy się biją, leją, piorą, naparzają… no właśnie, wiecie, że częściej policja rozdziela baby? Jest coś fascynującego w tej kobiecej złości. Oj to rwanie za kłaki, okładanie małymi piąstkami, wydrapywanie oczu… nosz czysta poezja. Atawistyczny szał!!!
Milusio!