Pan Tealight i Spadek Wiedźmy…

Wiedźma Wrona Pożarta czekała na niego przewrotnie cierpliwie, smakując każde chwile z trzepotem wszystkich dusz i jedynego serca (co jak co, ale wiedźmy dusz więcej potrzebują). Właściwie chyba każdego dnia czekała. Inaczej nie mogłaby otworzyć rankiem oczu, a odpowiednia porą, uśpiona stronami, ich zamknąć…

… oddychać…

Wieczorami kąpała się w owych marzeniach oczekiwania, by narzucić swoją wolę snom… te się zawsze opierały i wolały opowieść dramatyczną o sąsiadach wprowadzających się jej do ogródka i ścinających zielone jabłonie… Oczywiście metaforyczne choć dla niej zawsze namacalne… Jabłonie? Bynajmniej marzyła, próbowała śnić, a na jawie udawała, że to się dzieje i przygotowywała sobie mowę. Ot co z siebie wyrzuci, co odpowie, czym zaskoczy, albo jak ukryje swoje zdziwienie. Jak się uśmiechnie, jak poruszy, czy poda rękę, czy się ukłoni, upuści łzę, czy też zaliczy podtopienie…

Bo oczywiście byłaby zdziwiona, na pewno by była, znaczy na pewno także uroczo będzie, łacznie z trzepotaniem rzęsami – wiedźmy też to potrafią, choć raczej wywołuje to dziwne skutki u nich, uboczne.

Bo o nim marzyła zawsze. Że przychodzi, staje w drzwiach – z czasem i on i drzwi ulegały zmianie – ale on zawsze przychodził. Bo przecież Mała Wiedźma musiała mieć Tatę. A Tata musiał mieć dla niej Wielki Spadek… tak uczyły książki. W pewnym momencie, najgorszym z możliwych – a Wiedźma Wrona nader potrafiła je ku sobie przywołać – przybędzie magiczny spadek. Dwa worki złota, trochę pierdołowatych szkiełek nie tak fajnych jak kamienie na plaży, oraz jakiś tam wiecie artefakt. Magiczny, przywołujący dusze Babć Wiedźm Pradawnych, upierdliwych stauszek z ciągotami ku dziwnym spódnicom i napitkom procentowym, pędzonym pod schodkami piwnicy… oraz jego samego. Ojca Wiedźmy Wrony. Tego, który umknął przeznaczeniu i oparł się, może bez przypadków, Złej Królowej.

Marzyła i czekała. Ale z każdym dniem, z każdą właściwie chwilą jej wizje o nadskakującej jej przeszłości zmieniały się, wzrastały, albo się kurczyły, pączkowały, zawiązywały nowe wątki i tworzyły wszechświaty, by potem spuścić je w toalecie nader Odkrytego Uniwersytetu z czubka Biblioteki. W końcu tam najczęściej widywano Wiedźmę Wronę. I właściwie wszystko miało pewien problem… Problem właściwie. Bo nawet gdyby, nawet jeżeli miałby wpaść przez drzwi Chatki Wiedźmy właśnie teraz… to czy utrafiłby w wymarzoną wizję Pożartej przez Książki?

Zawieść Wiedźmę… to najgorsze COŚ!!!”

(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)


Książka na dziś – najnowsze dziecię Jolanty Kwiatkowskiej. Powieść, dla której Autorka poświęciła wiele… nerwów w szczególności, byśmy zwyczajnie mogli się zabawić i to niezależnie od płci. Zrozumieć owe fascynujące prawdy płci, oraz gmatwaniny codziennej kobiecości…

No i o seksie jest też!!!

To książka niepokorna. Taka o wielce zakazanym seksie. Bo wiecie, no jednakowoż LUDZIE TO ROBIĄ, a niektórzy nawet czerpią z tego przyjemność… Mówię zwykli ludzie, nie od Greya, choć nie do końca o seksie, bo o kobiecie jednakowoż bardziej, tej zwykłej, co wiecie wciąż ma nadzieję, ale na wszelki słuczaj bierze interes w swoje ręce… kurde nie TEN INTERES!
No zwykły interes.

Recenzja będzie of course!


Z cyklu przeczytane: „EON” – powieść smoczysta… Fascynująca i porywająca. W zabarwonym znjaomymi nam, azjatyckimi kuturami świecie, rozgrywa się walka o smoka. O życie i przyjaźń. Ale przede wszystkim o panowanie i władzę. W środku tego całego wiru my spotykamy naszego bohatera, ucznia imieniem Eon… który w rzeczywistości jest dziewczyną, a w tym świecie kobiety nie parają się smoczymi mocami.

Powieść naprawdę dobra, fascynująca i trzymająca w napięciu! Smocza, ale przede wszystkim dojrzewająca z bohaterem. Dziwiąca się światu i mocom, magiczna, ale i dworsko intrygancka. Delikatna, choć i przepełniona fascynującymi postaciami! Każda z nich zawiera w sobie istotną iskierkę całej tej historii… Autorce udało się czerpać z tak wielu kultur, przekształcić to co nam znajome w coś więcej, że nic tutaj nie jest do końca takie, jak może się wydawać… uważajcie.

I może zaryzykujcie kiedyś perłę na swej drodze?

Opadła na Wyspę Wiatr Ociężały. Mocny, falisty taki dziwnie, gęsty jakiś… wiosenny? Soczysty i wysmakowany w odgłosach. Wydawałoby się, że zgniecie owe świeżutkie ździebełka i listeczki, a potem poda w formie pesto na grzaneczkach i z herbatką w malusieńkich filiżaneczkach… brrr… Ale jednak nie. Może i jest ciężki, ale w owym składzie porcelanowych wiosenności porusza się dziwnie umiejętnie. To raczej nie jego pierwszy raz… ale mi się zdaje, jakbym nigdy nie była w ten sposób dotykana. Zdzielana z piąchy, by on mógł ucałować obolałe miejsce…

… cóż, żadna ze mnie Domina?

Sama Wyspa wydaje się strasznie cieszyć ową powietrzną ociężałością. Bawi się radoścnie tymi splątanymi starociami i lekko drgającymi, ot dopiero co uczącymi się odstawać nad ziemią, zielonkami.

Jakby zamówiła masaż, czy coś więcej?

Ten wpis został opublikowany w kategorii Bez kategorii. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.