„Wiedźma Wrona Pożarta bała się świata. Nie tego zielonkawo-gałęziastego, nie tego z kamieni, fal morskich i wszelakich nierówności, nie tego rozbuchanego mocą nadciągających oczekiwań, misiowego, obrazowego i pluszowego, z trzęsącymi się okładkami i trzepoczącymi stronami, ale tego zwanego… współczesnością. Od dawna był on dla niej otwartą raną, a wkraczanie w niego, było jak wzięcie nadzwyczaj toksycznego, nierówno zaostrzonego patyka, porośniętego obrzydliwie żrącymi grzybkami i rozmyślne, plączące i tykające nerwy, bazianie. Po każdej wizycie w rzeczywistości Wiedźma powracała z niej chora.
Kompletnie nie zdrowa.
Cierpiąca.
Tym razem było podobnie. Przygotowała się przecież jednak. Ściągnęła z siebie wszystkie osłony i zerwała bariery, przekroczyła granice i odgruzowała wejścia, przymknęła drzwi duszom, by za bardzo nie oberwały, ale też i otworzyła tkwiące głęboko pod skórą oczy z tyłu głowy. Ale i tak… Bała się. Panikowała, ale też nie chciała, by wszyscy o tym wiedzieli, więc warczała i rzucała piorunami, kropiła krok za krokiem malowniczymi koronkami jadu i potrząsała każdą stroną swojego jestestwa. Ale musiała… choć może i jako Wiedźma i Wrona nie musiała nic… to jednak musiała. Tym razem musiała. I dlatego poszła tam i znowu wielokrotnie obrywała. I kolejny raz dziwiła się, że owi współcześni ludzie są bardziej ślepi niż ona, że nie potrafią ani słuchać ni naprawdę dotykać… Ale poszła. Bo czasem włażąc do tego świata, obrzydliwego, bolesnego i kompletnie jej obcego, znajdowała kogoś, kto tam na nia czekał. Kogoś, kto nie mógł inaczej przejść do jej teraźniejszośći, jak tylko wyciągnięty za ogon lub łapki.
Własnoręcznie, znaczy własnoskrzydle przez nią samą.
Tylko te Nowoczesne i nader modne przedmioty Niepotrzebne wiedziały najlepiej jak bardzo Wiedźma Wrona cierpi za każdym razem, gdy szła do owego zewnętrznego, bolesnego i chropowatego świata. I spotykała ludzi. Normalnych. Zwyczajnych. Ztelefoniowanych i ztelewizorowanych. Podnieconch comiesięczną wizją nowego modelu i tak nic nie wnoszącego do ich osobowości Ajczegoś. Ajżycia, ajoddechów i ajachów. Wiedziały tylko owe wyzwolone Niepotrzebne Nowoczesne, że najlepiej nie wchodzić jej wtedy w drogę, a i też wiedziały, że w tamtym świecie, z którego i one się wydarły, widać był jakiś czegośktoścoś, który jej potrzebuje…
A kogo nikt inny nawet nie zauważa.
Powracając z owej koszmarnej rzeczywistości, z lasu półek, nieznośnych natarczliwości, trzymając za rękę Misia Spod Stołu, usiadła na progu i płakała. A Pan Tealight zbierał jej łzy, nawlekał na włosy Ojeblika i robił to, co tylko mógł zrobić, po prostu… czekał. Aż to wszystko minie, a współczesność się zmyje z ciała Wiedźmy. Wszystkie jej Wiedźmie Dusze znowu normalnie wypełzną na zewnątrz, a oczy zamkną!”
(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)
Z cyklu przeczytane: „Długa ziemia” – opowieść, której nie rozumiem… Może jestem za głupia? A może zwyczajnie nie do końca jest to historia dla mnie? Bo pomysł jest fascynujący… Inne światy, a dokładniej te same, kolejne Ziemie są właściwie dostępne od zawsze, ale właśnie teraz, nagle, dzięki mocy krokerów każdy może znaleźć sobie Ziemię. Własną. Pełną i inną. Mieć swój kawałek świata. Mieć wszystko, choć jeżeli chodzi o żelazo, to nie do końca… Bynajmniej codzienność się zmienia. Nagle prawo i stan posiadania nie mają znaczenia, a złoto, cóż jest żółte i się świeci. Jednak to, o czym opowiada Pratchett i Baxter to tak naprawdę historia jednego człowieka i pewnej myśli, tego, który ewoluował w komputer… nader znajomego osobnika!
… i właściwie dość powiedzieć, że humoru tu na lekarstwo, więc Świat Dysku to nie jest, a cała filozofia Ziemi dla każdego, a nawet i więcej, jakoś się nie zgadza. Wizja ma luki wielkie jak cała Ziemia, a sama treść… właściwie nie istnieje. Nie rozumiem celu tej powieści, po prostu nie rozumiem. Jest w tym fajna historia, jakaś podróż, ale poboczne wątki niczego nie wnoszą, a sam początek i zakończenie kompletnie nie są ze sobą powiązane, nie mają sensu… i czego właściwie poza fizyką ma ona nas nauczyć? Że czego by człek nie miał i tak to spierniczy?
To już wiemy…
Pan Wiosna daje z siebie wszystko… rozochocił się. Poszedł na całość i nic nie może go powstrzymać, ani nikt. Tutaj pączki tutaj pręciki i płatki, no masa roboty. Tu znowu zadbać o zieleń i żółcienie, tam w końcu dogonić zeszłoroczne szczątki, tutaj popędzić zbyt opieszałe jednostki łodzące, tam znowu jakoś przygnieść te zwały śmieci, co się rozłożą dopiero za kilka wieków…
… a jednak o czymś zapominał, a może o kimś?
Tak to jest jak Wiosna rodzi się męskiego rodzaju. Świat wtedy nie bardzo jest w stanie zajmować się wszystkim w tym samym czasie… a przecież akurat w tej porze roku właśnie o to chodzi, czyż nie?