„Idzie sobie Wiedźma,
w okna ludziom zagląda,
ale kogo ona szuka,
kogo widzieć taka żądna?
Oj przecież nikt się jej o to nie spyta,
nikomu boleść ni życie najmita
niczego cierpienia, ni wielkie rany
nie pożądane są, ani nawet omamy!
Dlatego idzie Wrona i drogą i lasem,
coś się jej dziwnego majta za pasem.
Coś tam się w niej tworzy i coś krzyczy
wydaje się, że jej ciałem coś nawet ryczy…
Ale nikt się nie spytał, nie wsparł ciekawości,
na szczęście tej Wiedźmy to wcale nie złości.
Bo ona tylko z domami gaworzy, a że są tam i ludzie…
ależ czyż tę Wiedźmę Wronę to w ogóle obchodzi?”
(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)
Z cyklu przeczytane: „Moje nadprzyrodzone wesele” – ogólnie mało kto lubi antologie, ja zwykle po lekturze odczuwam jakiś tam niedosyt… ale po tej, czuję się naprawdę jakoś tak ubawiona. Jakaś taka wiecie, niczym kurak, zluzowana! Banks, Butcher, Caine, Elrod, Friesner, Handeland, Harris, Kenyon i Krinard – musicie przyznać, że to niezły zestaw autorów, obecnie nader popularnych, dobry skład i korekta, tłumaczenie, a i bohaterowie całkiem znajomi, choć są i tacy mniej znajomi… A wszystko oczywiście kręci się wokół małżeństwa bombardowanego magią, stworami magicznymi, tudzież popełnianego przez nadzwyczaj magicznych i nietypowych…
Podobało mi się. I choć wydawnictwa już nie ma, cóż możecie zajrzeć na wyprzedaże, do sklepów i innych magicznych miejsc… może Wam się uda dopaść ten tomik?
„Świt” – kontynuacja „Zmroku”. Powieści, której do końca nie pojmuję, pełnej filzozoficznych i religijnych odniesień, magicznej i humanistycznej, która trochę gubi się w technice. Mrocznej, pozbawionej dobrych zakończeń i znajmych rozwiązań. Ten świat już na wyjściu jest przegrany i nic tutaj nie będzie dobre, tęczowe i radosne… ale warto zaryzykować. W końcu ludzie mają to do siebie, że łatwo się nie poddają, a może zwykle tak było? Bynajmniej wola przetrwania… ona wyjaśnia wszystko. A ta powieść ukazuje to w dość makabryczny, dosadny sposób.
To nie fantastyka dla dzieci!
W wietrznym świecie Wyspy panuje już mrok.
Wydawało mi się kiedyś, iż wiatry winny brzmieć po ciemku przerażająco mocniej, jakoś tak wyraziściej i wiecie, bardziej SPOOKY! A jednak… a jednak to cisza mnie po zmroku bardziej przeraża. Cisza natury oczywiście. Brak wiatrów, milczące ptaki, cisza na morzu… Dziwne jak bardzo człek może przywyknąć do wietrzności?
Bo bez zmroku, w pełnej krasie dnia, nawet szarego, mrocznie mglistego… coś chlupocze, coś krzyczy w niebie, coś szarpie się w liściach. Coś robi dźwięki. Jakby sama jasność dnia sprawiała, że Wyspa się pręży i rozpręża. Trzeszczą jej stawy lekko kruszeją członki, słychać przemijanie i nienaoliwione koło życia. Strasznie trzeszczy to koło. Nie dość, że mało oliwione, to wiecie: drewniano-kamienne i na dodatek bez żadnej GUMY! Dętki się znaczy, czy opony? Jednak jestem kobietą, co nie?
Dętka to coś innego niż opona? Bo opona to chyba jest miękka i twarda… ale mało wulkanizacyjna?
… ekhm…