Pan Tealight i Wiedźma Malująca…

„Gdyby tylko ktoś się odważył, powielił ową zwyczajną dzielność, przymknął oczy, zatkał uszy, ubrał wszystkie amulety, założył wszelakie czary i z pragnieniem przewyższającym smukły, anorektyczny zwykle, zdrowy rozsądek, podejrzał, odsunął zasłonkę, zapukał w okienko…

… może by przeżył? Kto tam wie? Świat kryje w sobie tak wiele, że przecież wszystko może być możliwe?

Choć nie… raczej nie!

Zwyczajowo Obrazy krążyły wokół Wiedźmy Wrony Pożartej niczym małe, natrętne samolociki. Były tam te, które już zostały stworzone i te w trakcie tworzenia. Te nie do końca odmalowane i te nie do końca obmyślone… były wizje przyszłych szaleństw kolorów, oraz zwierząt i twarzy, które zwyczjanie domagały się wejścia w ten dziwny świat. Stanięcia się, błyszczenia i w końcu łapania na swe mroczne, lub barwne wdzięki i kształty… Oglądaczy. Oglądaczy Przeznaczonych, których potem mogły kształtować podług swojego uznania. Czy Wiedźma Wrona o tym wiedziała? Cóż, całkiem możliwe, że nie… możliwe, iż to dlatego nikt nie widział tak naprawdę jej malującej. Zwykle świat się zatrzymywał, gdy dotykała płótna, przepraszająco muskała sosnowe drewno i bawełnianą biel, a potem wszystko się zaczynało, jej ręce odłączały się od reszty wiedźmiego świata i czekały na ów szelstliwy moment, gdy przybywały one – owe dziwne duchy. Na poły materialne, w większości tylko barwne lub wyłącznie i przewortnie kształtne, przylepiające się radośnie w ekstazie do dziewiczego płótna, maskujące swoje nienormalności kilkoma włosami z pędzla. Spragnione, głodne, pożądające… pewne, że otrzymają to, co im przeznaczono.

A jeżeli nie, cóż, same sobie wezmą!

Ale gdybyś podejrzał Wiedźmę Wronę i zobaczył strzegące procesu otwierania światów Pędzelniki… może byś przeżył. Przeżył by zrozumieć, że nie zawsze to Wiedźma jest najgorsza! Potem nadeszłoby wymyślne i nader strojne w markowe ciuchy Cierpienie. I bardzo byś tego żałował.”

(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)


Z cyklu przeczytane: „Prowincja pełna marzeń” – niby sporadycznie eksperymentuję i naprawdę trzeba wielkiego przypadku i głodu mojej własnej czytliwości, bym sięgnęła po książkę taką, jak ta. Ale cóż, wygrałam, nie ma co czytać, więc… jakoś tak uczciwie w końcu trzeba się z nią rozprawić.

Problem w tym, iż tylko utwierdziłam się w przekonaniu że to nie dla mnie. Powieść jest mdła, pozbawiona obiecanego smaku, ale nie to jest najgorsze… Najbardziej przeraża i denerwuje EGO Autorki, którego naprawdę nie można się pozbyć z żadnej ze stron. Ta powieść jest zwyczajnie zła. Pewnych elementów za wiele innych za mało, korekta nie istnieje, a cała historia jest przewidywalna i nieumniejętnie opowiedziana… Nigdy więcej!!! Dobrze, że ją wygrałam, a nie kupiłam. Chyba wtedy domagałabym się zwrotu pieniędzy, za kłamliwą reklamę!!!

… bo właściwie to o czym jest ta opowieść?

„Niebo nad Maralal” – opowieść o Afryce. Nie dla kochających i wierzących w pewne „afrykańskie sentymenty”. Prawdziwa, bolesna, natrętnie zderzająca się z wizjami głodnych dzieci, którymi bombardują nas media. Pokazująca Afrykę leniwą i dumną, wykorzystującą „białych” jak tylko się da. Z jednej strony piękną w swej zwierzącej dzikości, z drugiej, także zaśmieconą, brudną, którą tubylcy wcale się nie przejmują…

… ta powieść może sprawić, że zaczniecie myśleć!

Światy są różne… nauczyłam się już dawno, że nigdy takie, jak się nam je opisuje. Każdy widzi miejsca inaczej, jeżeli potrafi słuchać i smakować, także inaczej odbierają go inne zmysły… Ale obecnie media starają się ze wszelkich sił wypełnić wszystkich poczuciem winy.

Cóż, nie dziękuję!

Mam własne w nadmiarze!!!

I Wiatera nie daje za wygraną. Działa. Proces oczyszczania Wyspy z zeszłorocznej przeszłości ma się chyba jednak ku końcowi? Bo cóż jeszcze można tutaj sprzątnąć? Chyba, że chodzi o to nieznane, ukryte głęboko, niewypowiedziane i będące owym, o którym myśli się tylko w ostateczności…

Ten wpis został opublikowany w kategorii Bez kategorii. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Dodaj komentarz