Pan Tealight i Prysznicowa Dola…

Prysznicowa Dola i Niebożę Odpływowe, zwane potocznie Bulgotem, miały pewien, dość niezwykły problem. Ot jakąś taką ułomność. Coś, co nie powinno się zdarzyć, no nie im! Coś, co niszczyło ich codzienność, psuło wzajemne stosunki… właściwie wzajemne i ze wszystkim innym, no i wkurzało w ogóle.

Otóż obydwoje… bali się golasów!!! Ot tej skóry z włoskami, lub nie, tych fałdek i kości, pryszczy i zgrubień, uszek i paszcz, nosów i ocznych gałek opornych w pianowaniu. Owych dziwnych macek i trzęsących się galaretek. Tych mięśni i innych dziwactw. Tych dupeczek i cycków, a już łokci to najbardziej i kolan, bo się składały… tego nikt nie mógł z nich zrozumieć, ot po co?

Dziwaczne to było wrażenie i uczucie dla tych, co mieli obmywać i zmywać, biczami wodnymi skórkę przetrzepać, tu zajrzeć, tam poczochrać, no wymyć, wyszorować, doczyścić, a potem odpuścić. Ale nie. Gdy jeszcze Dola spoglądała na wszystko głównie od góry, od łba strony, który nawet jeżeli pozbawiony włosów, jednakowoż nie emanował takim seksualnym złem, tak już Bulgot miał kompletnie przekitrane. Wszystko co mógł, to w dół patrzeć a tam, jak na złość woda niczym wszeteczne, brzydackie, pełne okropnych przenośni i niedopowiedzeń lustro, pokazywała nie tylko to, co mogła, ale i co chciała. Na całego. Na szczęście, co sobie Bulgot powtarzał często gęsto, Prysznicowa Dola w momencie płukania brutalnie była rwana z wysokości swej władczości i wciskana to tu to tam, a pod paszki cię małpo jedna, a między nóżki i pod kolanka, a traz i dupsko! Bulgotał wtedy Bulgot radośnie, aż się dławił, aż zwyczajnie nadymał się i puchł z tej całej radości karmicznej stylizacji pierścienia… Aż satysfakcję miał, ale cóż, do czasu. Bo jak już się tak nachichrał, jak nałykał powietrza i pierun wie czego tam jeszcze, o z myjących się zpływało, to tył. w otworze swym Niebożę Odpływowe już się nie mieściło. Woda z protestem wzbraniała się włazić w ciasną rurę, protestowała, grzmiała, że nie oczyści, że myć nie będzie, że z mydła piany nie ubije. I śwat karmicznej sprawiedliwości lał w Bulgota. Lał w niego odchudzjące płyny…

… i ponownie w Chatce Wiedźmy znowu świat zaczynał się od nowa…”

(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)


Z cyklu przeczytane: „Władca Ocean Park” -ogromna powieść, rozsmakowana w słowa, dokładna, dopracowana. Życie rodziny, jej dorosłych dzieci, konflikty, podejrzenia, do tego zarysowana ostro nuta „czarny” w Ameryce. Naprawdę fascynujący kryminał, sensacja, opowieć polityczna, ale jeszcze lepsza powieść o kulturze… o postrzeganiu świata. O życiu, które zawsze skrywa tajemnice.

„Dom zagubionych dusz” – jest prosty w swym obrazowaniu strachu. Ot zwyczajny. Znany znajomy, a jednak… coś się czai potem za plecami. Nic specjalnego, ale już do przeszłości trudniej zaglądać.

Historia niewielka, niepozorna, a potrafi zazębić się o przeszłość sprzed II wojny światowej, hitlerowski mistycym i bardziej współczesne poszukiwania pewnej kobiety… a dom, cóż, domy już tak mają.

Mimo śniegu i wszędzie wrzeszczących ludzi: czy to już wiosna?! ja jeszcze cieszę się zimą. A co! Mam prawo do zimy, jak inni do lata. Nawet jak dość rozmokła powłoka podśniegowa wdziera mi się pod portki… i tak jest fajnie!

Poczochrać się sopelami jest fajnie i zeżreć sopela też fajnie jest. Stać z otwartą paszczą, gdy z nieba spływają płatki tańcząc i zabawiając się, jakże dziwnie roznegliżowane w swej pięknej rozpuście. A potem głaskać śnieg i tulić, przewalać przez nie czujące już niczego innego dłonie… Znajdować pojedyncze liście, które – cóż za duma i prowokacja – postanowiły nie spaść z drzewa i umierają tam powoli…

I śpiewać im, melodyjnie szeptać historie do wiecznego snu…

 

Ten wpis został opublikowany w kategorii Bez kategorii. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Dodaj komentarz