Pan Tealight i Wielki Smutek…

Zła Królowa nigdy nie stworzyła Małej Wiedźmie nie tylko rodziny, ale nawet nie ofiarowała kołyski. Poddani spoglądając na niewiele, a może zbyt wiele, rozumiejącego, różowego, śliniącego się i dziwnie spoglądającego berbecia, znosili pod drzwi zamku co się dało. Mleko i jajka, a nawet małe, dziwnie przerażające dziewczynkę gołębie, pojawiały się na progu każdego ranka.

W końcu jednak, z mijającymi dniami, kolejnymi butelkami i pieluchami, poruszona szeptami tych, którzy pragnęli zagarnąć Królestwo dla siebie – nawet jeżeli oznaczałoby to opiekę nad smrodliwym, wrzeszczącym ładunkiem – Zła Królowa położyła córkę w wielkim, wiklinowym koszu. Poznaczonym dłońmi – i nie tylko – tych narodzonych na długo przed nią, sprawiał, że od pierwszych swych dni, daleko od miłości i matczynego ciepła, nie wiedząca nawet czym może być to zwane MATKĄ, Mała Wiedźma wtulała się w Wielki Pierwszy Smutek

… ten pełen samotności i łez zaschniętych na wiklinie. Ten znaczony nocnym moczeniem i krzykiem, który zamierał, nie wybrzmiewał, bo przecież i tak nie było komu go usłyszeć. Tym, który nie dotykał, nie tulił, nie tłumaczył, nie odganiał demonów spod łóżka. Niechęcią i zrezygnowaniem. Przymusem rodzenia i wydawania na świat pokoleń… Ale też i pierwszego uśmiechu dziecka, a potem owej dziwnej powszedności i brzydoty dorastania. Bolesnego, przerażającego wybijania się pierwszych zębów i tracenia dziecięcych, bobasowych uroczych krągłości i skrzydełek. Braku zrozumeinia dla piękna każdego czasu. Niezależnie od przemiejania…

Wielki Pierwszy Smutek.

A on się cieszył, tak zwyczajnie, dziwnie po ludzku, że w końcu ma kogoś, komu może pokazać swój świat. Rodzinę, do której nigdy nikt nie chciał go zaprosić. I pokochał Małą Wiedźmę tak, jak potrafił. Otulał ją swoimi, koronkowymi w strukturze, cieniami: Pierwszym Wiekuistym Strachem, Słodkim naOdwalsię Kłamstwem, Niezwykłą Niepojętą Obawą i Pomieszanym Wyolbrzymieniem, a ona dorastała nie znając niczego innego.”

(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)


Z cyklu przeczytane: „Halloween” – antologia opowiadań grozy. Nie przestraszyłam się. Właściwie, to poza kilkoma opowiadaniami wartymi naprawdę przeczytania, nic specjalnego. Czytałam lepsze.

„Historia czarów i czarownic” – nic nowego, choć przystępnie opisane. I ten język tak specyficzny, lekki. Dla początkujących, a nie tych poszukujących specjalistycznej wiedzy może być.

„Opowieści miłosne, śmiertelne i tajemnicze” – naprawdę powalające wydanie. Ryciny Clarke’a cudownie czytelnika dokopują ciemną nocą, mieszając zmysły. A autora… cóż, chyba przedstawiać nie trzeba. Do tego posłowie redaktora zbioru Macieja Płaza dla tych, pragnących więcej.

Na Wyspie raz wiosna, cholernie o biel śniegu zazdrosna, wpycha się z tą swoją zielenią wszędzie, a ja jeszcze nie chcę. Więc z tego niechcenia rodzi się śnieżna zadymka, ale trwa tylko chwilkę, bo przecież natura to natura.

… z nią się nie walczy. Nawet własną naturę trudno okiełznać, a co dopiero naturę owej… no wiecie, Natury?

Topnieje wszystko, ociepla się wrednie, zieleni… chyba uczulenie mam na Wiosnę. Nie, żeby pierwszy raz, raczej co roku tak mam… Bo ja kocham Zimę. Wszystko, co z nią związane, zwyczajnie tak jakoś.

No taka jestem! I odmierzam czas na przed i poZimowy. Tym razem nie będzie inaczej. Bo pewne rzeczy pozostają niezmienne.

Ten wpis został opublikowany w kategorii Bez kategorii. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Dodaj komentarz