„Bała się.
Tak po prostu, zwyczajnie i nad podziw normalnie. Wyrażała obawy trzęsąc się panicznie, rozrzucając litery, całe zdania, a nawet i strony. Zamykając mocno oczy wierzyła, że nie widziane oznacza nie istniejące… Ale też nie zostawiała wszystkiego na ostatnią chwilę. Nie czekała. Dmuchała na zimne i choć tykała żar, dobrze wiedziała, że parzy się, bo podobają jej się blizny.
Ale z Wyspą było inaczej. Ten związek wymagał ochrony…
To był pierwszy raz. Pan Tealight i Chowaniec zanieśli to co chciała na Plażę Dusz, a Chochel ten jeden, jedyny raz, miał na sobie więcej niż jedną część garderoby. Zabrała ze sobą wspomnienia i siły, marzenia i intuicyjne drżączki. Nie zauważyła nawet Ojeblika, małej, uciętej główki przystrojonej w ostatnie dzikie jagody i jabłuszka… ociężale toczącej się i nie umykającej przed falami. Ktoś będzie się musiał wysuszyć. To była jej pierwsza Yule Eve w Gudhjem i nie chciała widzieć nikogo poza Wyspą. Nikogo poza kamieniami i ziemią, piaskiem i korzeniami… konarami i drzewami, splątanymi w uściskach zakazanych uczuć krzakach i trawach. Nikogo poza domami i mostami, drogami i ścieżkami. Nikogo poza szałwiowym dymem. Tylko w tej postaci, dziwnie poszarzałej, lekko niebieskawej, lotnej, ale i skupionej wokół jakiejś dziwnej komórki, przetrząsała i macała Wyspę u jej atomowych podstaw. U tych najmniejszych i najbardziej dowcipnych, umykających naukowcom, wywalających jęzory i chichrających się po kątach załamanych płaszczyzn nieznanych Wszechświatów; tych nieistotnym dla niezbyt wysokich, co mimo to nosili głowy w chmurach. Niemożliwych do pojęcia dla zwolenników chwiejnych morskich fal, zbyt ociekających podróżowaniem. Bzdurnych dla budujących kościoły z piasku i pozwalających im osuwać się w odmęty religijności. Zbędnych dla tych, którzy patrzyli tylko w przeszłość i tych, którzy zapominali o przyszłości… a teraźniejszość, cóż, miała i tak niewielu zwolenników.
Jako Dymna Wiedźma, wciskała się wszędzie i poznawała każdy sekret, aczkolwiek niekoniecznie z własnej, nieprzymuszonej woli… w końcu zachowania seksualne sąsiadów nie zawsze są intrygujące, a podglądactwo nie leżało w gesti ślepej Wrony. Ważne było to, czego mogło dotknąć, a to też zmieniało podglądactwo w coś bardziej niebezpiecznego. Higiena!!!
Widziała mackami lotności wszelki ból i wszelkie niebezpieczeństwo. Zatapiała niechciane i wyciągała upragnione. Łatała dziury i odgruzowywała zatory. Budziła zaspanych i usypiała tych, którzy burzyli się przeciwko przymusowemu odpoczynkowi… nuciła nawet kołysanki, choć to naprawdę przerażało. Nuciła tym pod kurhanami. Tym, których nikt nie chciał obudzić…
… jeszcze.
I bała się, że czegoś może nie dopatrzyć, o czymś może zapomnieć. I drżała. Łaskocząc Wyspę od totalnych podstaw!
… a Wyspa się śmiała.”
(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)
Nie podoba mi się to, w jaki sposób media, a i pewne jednostki trudne do określenia jako zbliżone do ludzkich, zarażają wszystkich strachem.
I po co? Czy nie lepiej rozśmieszać… albo choć nie rozrzucać na wszystkich swoich własnych smutków?
I robić prezenty!!! Kocham robić prezenty i przyznaję, że kocham je dostawać… i kompletnie, totalnie i niezbyt pruderyjnie jestem niecierpliwa!
Bo i na co czekać?
Czekanie jest przereklamowane… a przynajmniej w niektórych sprawach. Po prostu wszystko jest takie nieprzewidywalne. Trzeba być szczęśliwie radosnym teraz, a przynajmniej próbować i jakoś tam umieszczać swoją własną gburowatość i granicach nie bolących innych… Bo nie warto być kimś innym, kimś dziwacznie wymyślonym przez kogoś innego, kimś, w kim się ani nie mieścimy, ani nam nie pasuje, koszmarnie uwiera w granicach genitaliów, a na dodatek dziwnie pachnie!
Zwyczajnie nie warto! Nie warto czekać na koniec świata. On tak naprawdę ma nas serdecznie gdzieś.
… jeżeli będzie chciał zrobić se jakieś fajerwerki, to zrobi takie, jakie będzie miał w kieszeniach!
Bo tak naprawdę jak nie miała początku, bo była zawsze, Wyspa nie ma końca. Radośnie niewielka, a jednocześnie potężnie ogromna zmienia postrzeganie odległości tych, którzy zdecydują się na jej klasztorne mury.
I o to chodzi…