„Sierotka Marysia, Śnieżka i Ta z Wieży. Pierwsze dwie w wybitnie seksualnych pozach mimo krępujących je wdzianek, w dziwnie moczowych kolorach, wciąż nadzwyczaj zmysłowe, a nawet lubieżne, ekstatycznie rozpalone – doskonałe do ogrzewania małych pomieszczeń, ekologiczne – by oszczędzić na ogrzewaniu przechowującej je placówki, ułożone stosami tuż obok wielkiej, zasysającej tuby…
Ta z Wieży uzależniła się od smoczego mięsa i wściekłe nosiciele smakołyku zamknęły wredną sucz w wieży. Niby wybaczyły wrednej srebrzystowłosej, ale wolały dmuchać… na zimne. Nie zjadła wiele. Ot chucherko z pryszczatym licem, ale po co rozbudzać namiętności kulinarne. Tajemnica ma znaczenie!
– To którą pragnie Wasza Wysokość na córkę wymienić? –
Żadna nie odpowiadała jednak Złej Królowej, ale Mała Wiedźma czuła się zaintrygowana. Bo do każdej z dziewcząt ktoś dołączył zestaw niskich panów w czerwonych, spiczastych czapeczkach. TYLKO W CZAPECZKACH! A Mała Wiedźma… znaczy sie no po raz pierwszy, była naprawdę mała, niewielka, bardzo wczesna, nieobeznana, jeszcze odważna w swojej ciekawości, więc spytała wskazując palcem…
– AcioTo? –
Czasem cisza ma ubaw.”
(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)
Książka na dziś: „Rodzina na pokaz” – opowieść, która mnie zaintrygowała pewną przewrotnością w tytule i opisie. Jak przeczytam… opowiem!
Z cyklu przeczytane: „Villa Mirabella” – opowieść tak zwanie optymistyczna totalnie! Aż do mocnych skurczów żołądka… no i przewidywalna. I mdła. A może zwyczajnie nie dla mnie, bo ja się nie łapię na te chwyty z łzawych komedii romantycznych, owych sztampowych historyjek opartych na mitach, biblijnych opowieściach – w tym przypadku syn marnotrawny w natarciu. Nie chodzi o to, że to zła książka… ona jest niewystarczająco dobra.
Nie porywa.
Nie roztapia… ona rodzi mdłości.
Jestem uzależniona od świąt. I nie jestem poprawna politycznie. To dla mnie ŚWIĘTA. Uznaję Jul, Yule, Christmas… ale nie „holidays”. I uważam, że każdy ma prawo się nimi cieszyć bez bycia obrzucanym tekstami o komercji. Bo mnie nie stać na komercję. Nie mam sklepów, nie mam telewizji i reklam, wielkich prezentów… nie mam ich bo nie chcę (no i mnie nie stać), bo mam swój rozum i go używam. I wiem, że mam prawo do dziwacznej radości z powodu ciemności, światełek, wypisywania kartek! Nie gotuję, bo po co, nie sprzątam, bo robimy to cyklicznie, nie umartwiam się religijnie… ja czuję święta. I to jest coś dobrego.
Dziwnie ludzie przestali się cieszyć, świętować naprawdę od środka. Jakby radość z prostych uczuć była czymś wstydliwym. Jakby należało się cieszyć dopiero po otrzymaniu wymyślnego telefonu i może Nobla. Bo go wypłacają! Spójrzcie na siebie! Nie cieszy Was choinka, umartwiacie się nadmiernym gotowaniem, sprzątaniem, jakby ktoś był w stanie zauważyć kota kurzowego, albo zeżreć to wszystko… pozwoliliście sobie wmówić, że radość z igieł jest zła. Tu nie ma tradycji. Tradycje tworzymy sami!
A ja mam światełka. Niebieską chatkę i migoczące gałęzie i zapach żywicy… mam czucie śniegu skradającego się gdzieś, choć może nawet go nie będzie, ale mam to uczucie! Po co oglądacie reklamy i pozwalacie innym decydować o tym, co czujecie, a potem nagle się budzicie i twierdzicie, że ja to mam dobrze…
Ja używam mózgu i intuicji. Każdy może. To nie boli!!!