„Nie, to nie była rywalizacja.
Właściwie potrafili żyć obok siebie… problem w tym, że istniała pomiędzy nimi taka pewna zazdrość. Nie tyle wielka, co raczej tak wyrazista, soczyście prężna, bogata w doświadczenia i przebiegła, tak nadzwyczajnie przytłaczająca… że było im wszystkim razem trudno, no tak wiecie w trójkę. Cały problem tkwił jednak w niej. W owej zazdrośnie strzegącej swego między nimi miejsca, Zazdrości. Choć może tak sobie tylko ubzdurali? W końcu Sankt Hans anektował Wyspę wyłącznie na jeden-dwa dni, miał swoje wiedźmy, prosiaka, stosy i ogniska, wodę święconą i uświęconą… a Pan Tealight żył z nią ciągle. I też swoje miał. A nawet więcej miał.
Ale jednak Zazdrość istniała nazbyt namacalnie.
Burzyła i mąciła.
Spalenie jej raz w roku na stosie nie zmieniało nic! Ale jednak to robili. Rok w rok. Pod osłoną zbyt jasnej nocy – tak to było w czerwcu na Wyspie – pakowali uśpioną, naćpaną do granic możliwości i rozpadu nagłego szwów ją wieńczących, Zazdrość do środka kukły zatkniętej na ognisku i dziwnie zjednoczeni, tylko i wyłącznie tego wieczora, uciekali. Paliła się świetnie. Pan Tealight twierdził, że to zasługa jadu… Sankt Hans wolał milczeć. Ale ona potem wracała.
Odradzała się i znowu stawała się jedną z nich.
Nas!”
(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)
Z cyklu przeczytane: „Łowca czarownic. Szubienica o zmierzchu” – czyli ciąg dalszy opowieści o Jake’u Harkerze.
Historii pełnej magii, świata niby współczesnego, a jednak przesiąkniętego czarami. Tutaj władają wiedźmy i czarownicy, demony dostają się przez wrota, by potem ofiarować swoją siłę innym… w imieniu zła oczywiście. Poza tym świat jest zwyczajny. Całkiem nadzwyczaj normalny i nudny.
Ale są i ci sprawiedliwi, którzy walczą. I oczywiście jest Jake. Koszmar, z którym musi żyć ten chłopie, oraz nie do końca „jego” przeszłość. To już drugi tom jego przygód i nie można nie zauważyć rozwoju powieści, narracji, narastającego strachu, coraz większych potworów, przebiegłości i przerażenia. Hussey wraz z dojrzewającym bohaterem, dorastającym do tego, z czym się właściwie urodził, wprowadza nowe elementy.
Dorasta…
Tak, to prawdziwa „straszna opowieść”… Choć muszę przyznać, że akurat mi osobiście czegoś w niej brakuje. Zbyt wiele wtórności. Wciąż szukam tego „czegoś”, co pozwala się do końca rozsmakować, zatopić… Słów! Plastyczności. Bo nie wystarczy napisać, że oczy wypłynęły z głowy… one powinny mnie ochlapać!
Ha! Moje najnowsze powieści… czyli coś do czytania na teraz. Specjalne podziękowania dla Ani Klejzerowicz!
A teraz wracamy do Syndykatu Zbrodni w Bibliotece!!!
Oczywiście chodzi o najnowszą powieść wspaniałej autorki – Yrsy! Jednej z moich ukochanych, bo piszących o Północy. Piszących w ten dziwny sposób, w którym zbrodnia i kara nie rozdzielają się gwałtownie, ale raczej wciąż pozostają połączone cieniutkimi nićmi naczyń krwionośnych.
Bo wciąż są jednym organizmem… Bo ci co karzą, też popełniają zbrodnie, bo wszystko jest kołem życia!
Jej „Lód w żyłach”, to opowieść zimna. Mroczna i zakręcona. Wewnętrzna. Tak specyficznie osobista, a z drugiej strony opowiadająca tak śnieżną, zimną, jednolitą, niezwykłą-zwykłą historię. Pełną wspaniałych, charakterystycznych osobowości i oczywiście Thory!
A wszystko dzieje się na Grenlandii. Pięknej, pustej, dziwnie wciąż pierwotnej… pełnej trupów w szafkach – no dosłownie serio! I jeszcze kości w szufladach, starych demonów, które pragną krwi… albo by tylko być usłyszanymi?
OFIARY?
To chyba etnografia mnie tak kręci w jej opowieściach. Ten folklor, który na Północy nigdy nie jest wyrażany używając czasu przeszłego. Bo tam nawet jak umrzesz, to wciąż żyjesz… duchy nigdy nie odchodzą!
BUUUUUU!!!