„Zobaczył je, lekko zagłębione, tuż obok kamienia, na którym lubił siadać i ogarniać rzeczywistość. Bo choć może i był Przedwieczny, Pradawny i ogólnie Prawie Pierwszy, to jednak nawet i on zbyt często nie rozumiał tego świata.
Pan Tealight wychodził zawsze o określonej porze i nigdy sam. Tym razem, poza Ojeblikiem – małą, uciętą główką – towarzyszyły mu Wiedźmy z Pieca. Wszystkie dziwnie rozochocone, dziwnie korpulentne i powykręcane, przypominały różnokolorowe twory, które łączyły wyłącznie miotły. Niewielkie, sklecone z czegokolwiek. No i były jeszcze koty. Pojawiały się nagle, niczym rozkochani amanci, garnąc się do Wiedźm. Gdy on myślał, one zbierały drewno i wszelakie rzeczy, które morze miało, zmieniło i oddało Wyspie. Potem plotły z niego dzwonki – koszmarne urządzenia, o dźwiękach słyszalnych tylko dla głuchych, ślepych i ogólnie zbyt dziwnych. Tych, którzy widzieli światy w kropli deszczu, oraz tych, żywiących się krwią; tych, co majtali się dziwnie zarumienieni w pobliżu herbacianych róż, oraz uzależnionych od mięty.
Najgorsze były te z białego drewna.
Srebrzystość pomiędzy szarym głazem, ziemią, a zielono-żółtym polem trawiastych porostów, zaskoczyła go, gdy myślał o tworzonych przez Wiedźmy koszmarkach. Była tak bardzo nie na miejscu, a z drugiej strony przecież nie było odpowiedniego dla owej połyskliwości miejsca.
Czyli właściwie wszystko było chyba w porządku?
Wiedźmy w tym czasie, gdy on się tylko i wyłącznie przyglądał, wyrwały z ziemi ową błyskotliwość, otuliły ją w chusty i zaczęły się bawić w Śnieżkę. Potem Ojeblik przytargała skądś dziwnie niewyrośnięte jabłuszko i wszystkie zgodnie umarły. Z braku całujących, dorwała każda ze Śnieżek po kocie i wykorzystała go niecnie… reszta byłaby milczeniem, gdyby nie fakt, iż owa srebrzystość była poszczątkiem Lustra Prawdziwego Odbijania – na szczęście z wadą wymowy – za co Pan Tealight podziękował donośnie, choć w milczeniu, kompletnie nie odbijającej mu się, stojącej w dyskretnej oddali, Wiedźmie Wronie Pożartej.”
(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)
Z cyklu przeczytane: „Bóg Zegarów” Alan Campbell – finał opowieści o Piekle, Niebie i miasteczku zwanym DeepGate.
Zakończenie historii, w której właściwie największym bohaterem jest wyobraźnia autora… ale też największym wyzwaniem dla czytelnika. Campbell wymaga 100% uwagi i nie dopuszcza zwątpienia w swój rozmach. Niestety na ten tom musiałam czekać zbyt długo i zbyt wiele mi umknęło… muszę przeczytać raz jeszcze. Raz jeszcze zanurzyć się w ten świat pełen niuansów, subtelności, mediacji z naszą współczesnością i przeczytać wszystko ciurkiem. Bo warto. Warto oddać się temu rozpasaniu postaci, owemu: „wszystko jest możliwe”… światom gdzie czas i materia nie ma definicji.
Warto!
Recenzja: „Czego pragnie Maryla”
I nagroda od Zbrodnia w Bibliotece!