Pan Tealight i Poczucie Humoru…

„Pojawiało się raz w roku.

Zawsze w tym samym momencie, gdy noce robiły się dłuższe, cienie bardziej namolne i ciężkie, a Wiedźma Wrona… dowcipna. Pan Tealight nie rozumiał owego fenomenu, nigdy nie domagał się rozweselania, jednakowoż był przygotowany. W starym kotle prażyły się włochate robaczki, o wymiarze kwaskowym – włoski drapały w gardło, dlatego prażenie było wskazane. Mała, ucięta główka zwana Ojeblik mocno wiązała swoje kręcone włoski, starając się zębami przypomnieć sobie jak działały ręce… zakładała też odświętną wstążkę. A Poczucie Humoru po prostu się zjawiało. Jak upierdliwy promień słońca, który wyławia z oczu łzy i nadmiernie barwny kwiatek, ten zawsze kompletnie nie pasujący do wystroju terenu. Tak, ten sam, którego należy utrzymać przy życiu jak najdłużej, gdy podaruje ci go ukochana osoba – nie bacząc na to, iż wcześniej umieściła go nad wrzącym czajnikiem.

Pan Tealight za każdym razem unosiłby brwi, ale ich nie miał. Dlatego tylko spuszczał głowę, nabierał do papierowej torebki robaków i szedł z Poczuciem Humoru na plażę. A tam odbywał się spektakl. Za każdym razem inny.

Tym razem padło na mężczyznę. Pan Tealight już odczuwał żal, aczkolwiek dość  stonowany. Mężczyznę w średnim wieku, nadzwyczaj atrakcyjnego, co widać było po maślanym wyrazie twarzy Ojeblika – stosowała zawsze masło zamiast kremów – z wielkim bukietem kwiatów. Biedak klęczał dzielnie, i bez jednego jękniecia, na plaży – należy wspomnieć, iż wściekle różowej, pełnej sporych, upiedliwie ostrych różowo-diamentowych kamyczków – szepcząc coś śpiewnie… Śpiewnie, ale nazbyt cicho. Za to efekt, jaki szept wywarł na Wiedźmie był wart wszystkiego. I wyjaśniał nadmiernie wiele. Jak zwykle odchyliła raptownie głowę, odskoczyła i zaczęła rechotać. Przy niej koncert na ropuchy, rzekotki i tudzież wszelką żabę – łącznie z udkami – był niczym. Śmiała się tak, że pióra zbuntowały się i zaczęły wirować dookoła, jakby zawstydzone. Książki, z których wiedźma była zbudowana drżały, szeleściły i jęczały grubymi okładkami… pluszowe misie zakryły oczy, a wredny Chochel… no po nim zostały tylko gacie Admina.

– Znaczy kochasz mnie, tak? Ty mnie kochasz? Pierścionek z diamentem… książę – jąkała się strasznie, a łzy płynące z oczu łączyły się z nosowymi glutami w romantycznym uścisku.  – I ma być pałac i rycerz i te tam konie? I jeszcze jestem zaginioną córką jakiegoś koronowanego osobnika? Na głowie z koroną? Nie zęby? – upewniała się w momentach względnej trzeźwości nieśmiesznej.

Cóż spektakl zawsze był inny, ale wiara w cuda nie należała do wiedźmiego wyposażenia. Za to Poczucie Humoru, zawsze było wredne! Ale zawsze potrafił ją rozśmieszyć… i tego nikt nie rozumiał. To musiała być MOC!!!”

(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)


PS. Recenzje dwie, tym razem powieści nadzwyczaj kobiece: „Królestwo Czarnego Łabędzia” i „Matki, żony, czarownice”.

 

Ten wpis został opublikowany w kategorii Bez kategorii. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Dodaj komentarz