„Zapadam się. Wszechmocna wola i przymus schowania się przed jakże bolesnym światem, jest w stanie pokonać nawet lęk samej Boginii Klaustrofobii. Kobiety, która nigdy nie wie, czy bezpieczniej czuje się w domu, czy też pośród otwartych łąk i pól. Tej samej, której lęk przed trumną był w stanie stworzyć własną, pęczniejącą galaktykę. Która z nowoczesności utworzyła definicję zła, a stałość uznała za jedyne panujące nad nią bóstwo.
Zapadam się poprzez gęste powietrze i drobinki kurzu, przez zapomniane, zeszłoroczne jesienne liście, które nie przydały się ani ludziom ani zwierzętom i pierwsze kamyczki. Oszołomiona wtapiam się w grubą warstwę kosmicznie różowego, jak to mozliwe!, granitu. Mniejsze kamyczki wypełniają mnie, dostają się przez każdy możliwy otwór i obciążają bardziej i bardziej, Ściągają w dół, pieszczą spełnieniem, drapią bezpieczeństwem.
Dalej jest już tylko ziemia i kamienie i robaki… ROBAKI!!!
Wygrzebuję się jak oszalała i jak najprędzej wskakuję do wody, staram się wydobyć z włosów wszelakie żyjątka, z ust wyrzucam każdy połknięty kamyk i zlepioną grudę ziemi, wciąż czuję dziwne, poruszające się byty pod moją, dotąd tylko moją, skórą… a potem zatopię się.”
(„Pożarta Przez Książki – autobiografia” Chepcher Jones)
Przeczytałam „Mroczne szaleństwo”… ot opowieść o Barbie, co to nie chciała być inna niż różowa, a świat, cóż, świat postanowił ją odmienić. Na brunetkę. Do tego ową pragmatyczkę, której największym problemem jest możliwość wycofania z produkcji różowego lakieru do paznokci, akurat w tym odcieniu…
No dobra, od początku. Autorka, Karen Marie Moning, z przyjemnością przedstawia swoją bohaterkę. Kolejną supermenkę, nad podziw obdarzoną siłą… której jako Amerykanka mieć nie powinna. Panna MacKayla, bo o niej mowa, nadmiernym altruizmem właściwie nie grzeszy. Jedyne czym grzeszy to odrobina nadmierna zadufania w sobie… Wszystko to do czasu. Do dnia, w którym musi sobie uświadomić: miałam kiedyś siostrę. Alina, z którą dzieliły się wszystkim, została znaleziona martwa w Dublinie. Martwa i pełna sekretów. Tak inna od tej dziewczyny, którą Mac znała całe swoje życie. To dlatego blondynka wyrusza z Ashford w stanie Georgia… by odnaleźć prawdę. I wpada w wir irlandzkiej magii. Wpada w niego po uszy, by uświadomić sobie, że jej życie już nigdy nie będzie różowe i blond. Że tak naprawdę nigdy nie było, a to co nazywała rodziną, to tylko… hihihiihihi!!!
Książka nie jest zła. Po prostu nazbyt przypomina wiele podobnie skonstruowanych. Ujmuje czymś, trochę intryguje, wkurza, ale przynajmniej nie pozostawia czytelnika w niesmaku. Raczej z myślą, iż ciąg dalszy – bo to w końcu początek serii – może być oszałamiający bardziej.
„Nocny burmistrz” to Londyn i słowa. I wiecie co, mi się podobało. Drugi tom cyklu o czarnoksiężniku zwanym Matthew Swift, autorstwa Kate Griffin (Catherine Webb) fascynuje, wciąga w wir ulic, magii miejskiej… jest specyficznie logiczny i abstrakcyjny zarazem… niepewny. Wiem jedno, dobrze, że trzeci tom mam zaraz obok siebie. Bo czasem książka to coś więcej niż tylko przygoda i bohater, czasem to też opowieść, a to kurcze jest bardzo dobra opowieść. Ciężka, w której łatwo utknąć, zagubić się… a wydawało się, że przecież przekaz jest tak prosty – nie krzywdź, bądź sprawiedliwy.
A oto nagroda od Miesięcznika BLUSZCZ – dziękuję 🙂
PS. Recenzje: „Szamanka od umarlaków” i „Drżenie”.