„Ale była obska… kurcze!
No serio.
Nie taka jak te znajome, czarno – białe, ale raczej taka łaciana, jakby podpalan, dodatkowo z ognistymi kopytkami… gdzie stąpnęła tam się paliło. I to jak, paliło, hajcowało, aż do wnętrza ziemi docierały płomiennie, ale zawsze tylko na niewielkim obszarze i musiała, koniecznie musiała stać ługo by po prostu wypalić to coś po sobą, a że ziemia uciekała, to i ona się tak jakoś, nadzwyczajnie zapadała i zwykle, no wiecie, zapewne nauczona doświadczeniami żyć poprzednich nie stawała, nie hajcowała, uciekała, odskakiwała, wcią była w ruchu, póki Kozieł Wiedźmy jej nie zagadał i zwyczajnie, zapomniała się. Może po raz pierwszy, może tak naprawdę po raz kolejny…
Może?
Kto to wie, wynik był taki, że skołowali skądś lekko nadpsute dynie, ułoyli na tym otwore co pozostał, do tego szyszki, jakieś drewienka pachnące niesamowicie i zioła dziwne, potem piaski szkliste, wodorosty, odrobinę, dla aromatu, no i w końcu wylali gliną, a jak ta się wypaliła, to wyłożyli innymi elementami i taki wiecie, kopułkowy, naer profesjonalny piec na pizzę sobie zbudowali ponad; taki wiecie, wiecznie się hajcujący, ale z przykręcanym kureczkiem.
W końcu co?
Zmarnować się miało?
Wieść Gminna niosła, niczym oni obwieszczacze z przeszłości, że Koza Obska się miała dobrze, wylazła stamtąd dokąd się udała i po prostu poszła gdzieś dalej. Może się obraziła, może nie, wszelako mieli poczucie, iż raczej się już nie zobaczą. Podobno też wełnę straciła, ale… cóż, tak się zdarza…”
(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)
W niedzielę pojechaliśmy w szaleństwo… ale nie wiedzieliśmy jeszcze o tym.
Po pierwsze Google poprowadził nas dziwnie, po drugie, dobrze nas poprowadził, ale stres był… celem było Vitlycke i jarmark w muzeum, a skończyło się na ośnieżonym lesie. Bo jak się okazuje im dalej na północ, tym bardziej ośnieżone samochody się zaczęły pojawiać, a dookoła raczej nic albo tylko taka posypka… i nagle pasmo ośnieonego idealnie lasu! W znaczeniu każda gałązka oblepiona, każda brzózka, wielkie, obciążone sosny pochylają swoje gałęzie.
Zieleń i biel, biel i zieleń, po prostu szaleństwo.
Piękno skończone.
Nie trafilibyśmy tutaj, gdyby nie ten błędny Googlowy prowadzacz…
Robienie siku w takich okolicznościach przyrody było cudowne. LOL Tak, wiem, możliwe iż to too much information, ale jednak, no weźcie no, czasem trzeba i tyle. Nie da się inaczej, po prostu. Trzeba znaleźć las, ustronność gigantyczną, by innych własnym tyłkiem nie straszyć, wiecie, może i śnieg dookoła, ale biel bieli nie jednaka… no mój zadek ma ją na pewno inną…
Ale, do rzeczy, dotarliśmy w końcu na miejsce.
A tam… wielkie zaskoczenie.
I nie, nie miłe jakieś, czy coś, niestety.
Często tak jest, że człowiek sobie o czymś marzy, dostaje to, a to kupa.
I już…
Taki był ten jarmark… dotarliśmy tam dookolnie jadąc z wyspy, po drodze ciesząc się śnieżnością, która w okolicach Vitlycke oczywiście zaniknęła, no pewno, kurcze, no weźcie no… ale… no dobra. Śniegu tam mniej, w muzeum samym raczej nic, poza śliczną choinką i tyle… Jakieś filce, jakieś dziwadła, wełna… czyli wszystko to, co mnie uczula. Ha ha ha! No po prostu ubaw roku.
No weźcie no…
Na zewnątrz pomiędzy zabudowaniami oczywiście i jakieś wełny i kremienie. Kurde no, krzemieni to bym chciała, ale… ech, widać moje pytanie o to, czy bułę krzemienia mogę sobie nabyć w celu samotnego stukania okazało się dla brodatych facetów dookolnie miejsce obstawiających mocno nie do przyjęcia, więc… krzemienia nie mam w ogóle. A niech się pindolą! Kurde, a taki piękny był no. A u nas na Wyspie wychodni krzemienia brak. Ino są one chlebki – jajka. Malutkie.
Nie tak, że na pole wyjdziecie i jest.
Ech…
No więc tyle.
Ale w Fjällbace było piękno, chociaż krótko, za to te ozdoby, ja pinkole, jak oni pięknie stroją miasteczko, to morze, te skały, śnieg nawet inaczej tam smakuje! Ja chcę tam na dłużej. Bardzo dłużej. Ale… c.d.n.