„Nosz jakie toto miało ego.
Jaka była lepsza od wszystkich, uduchowiona, wszelako uskrzydlona, chociaż nominalnie całkowicie i strukturalnie łonowa… bo wiecie, choć bezpłciowe anioły są, podobno, to łona jakieś tam miały, jak Ken… a jak łone łona były to i ona się musiała spojawić, bo przecież świat pustki nie toleruje. I tworzy i bogów i boginie, i mszyce i weszki, i meski i komarzyce, upierdliwce wszelakie by ino ludziźnie uprzykrzyć ono egzystencjonowanie na tych łez padole i bąków i wzdęć…
W końcu to taki czas, kapusty i cebuli.
Ale ona stwierdziła, że zbawicielką ludzkiego paskudztwa będzie i tak się przytrafi właśnie onym aniołom, wywyższającym się, wszelako nazbyt ładniutkim i piejącym, wiecie, sikającym z góry na wszystko… wprowadzając tym samym swym istnieniem, nie odwiedzinami i poinformowaniem o swoim bytowaniu Wiedźmę Wronę Pożartą Przez Książki Pomordowane… pewnego rodzaju, no równowagę. Wiecie. Równą wagę między swędzeniem i tych i tych.
Ale jednak…
Okazuje się, że gdzie swędzisz, takim się chyba i stajesz.
W końcu.
Ale Wiedźma Wrona wciąż nie potrafiła uwierzyć w to wszystko. Jakoś tak, kompletnie i w ogóle. Nie umiała, nie mogła, a może jednak nie chciała. Nie żeby anioły miały w jej życiu znaczenie, choć może miały, po prostu…
Tego już było nadto.
Miała dość!!!”
(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)
Za oknem mgły i deszcz i nagle coś się zmienia, i wychodzi słońce…
I wtedy, człowiek czuje się oszukany.
Znaczy ja.
Na szczęście akurat jakoś tak słonko zaraz sobie poszło… i tak, wiem, inni ludzie w tym momencie zaczęli jęczeć, a mi ulżyło. Ulżyło, bo w końcu nie ma onej jasności, nie ma tej dziwności, nie ma… sprzeczności pogodowej. Szaleństwo? Nie, okazuje się, iż są tacy ludzie jak ja. Co jakoś przynależą o szarości.
Jakoś tak.
Mówią, że na Wyspie łatwo „łapie się” depresję. Wielu się dziwiło, że tak bardzo chcieliśmy mieszkać w Gudhjem. Bo przecież tam nic się nie dzieje, tam jakoś tak ciemno, w ogóle, to nie Roenne… będzie źle. A ja na to, ale jak to? Będzie cicho i spokojnie i to jest źle? No przecież kurna ludzie nie przyjeżdżają tutaj dla wybitnych i wielkich imprez, okay, są i takie, ale to wciąż mniejszy wymiar wielkości… jednak, to miejsce winno być spokojności oazą i tak dalej…
Czy nie?
Wyspy mają to do siebie, że jakoś tak zwalniają ludzi.
Pokazują im, iż nie trzeba pędzić, można zwolnić, zapatrzeć się w toń, potworzyć coś mocniejszego, zaszaleć ale wewnętrznie…
Wyspa to skały, woda, mech i porosty, to drzewa i zanikające pola, to podmokłości i tajemnice… i czasem człowiek sobie myśli, może to tutaj, w onej cisy, dziwnej anonimowości nowych, budowanych osiedli, w onej niepewności tego, czy nie przejadą po skałach buldożerem…
A tak się dzieje w Szwecji, więc…
… wiecie, jedźcie tam oglądać wyspy, bo zbyt sybko znikają… rozmywają się w mgle pyłów i skrywają pod budowanymi domami, blisko siebie, okno w okno… Podpatrcie sobie szwedzkie wybrzeże, ono zachodnie, one archipelagi wysepek mniejszych i większych. Wiele z nich zostało połączonych, nawet nie wiecie jakimi niesamowitymi, samotnymi sczytami górskimi kiedyś były. A jakby ktoś chciał kupić taki kawał skały, to ponad 3 miliony swedzkich koron.
Co najmniej.
Niby to cudownie wygląda, one dachy takie jednolite, one czerwienie i żółcienie, niebieskości… wszelako kolorowo. Bo przecież jak już masz dom obok sąsiada, okno w okno, to jednak chcesz się wyróżnić…
Ale teraz, teraz w Szwecji następuje jednolistość.
Jednolitość onych oświetlonych okien. Wszędzie gwiazdy albo świeczniki, albo obywa. Niektóre balkony to dyskoteki! Bo światło to coś, co znika w zimowym okresie. I latego świecą się… i świeczki palą.
A co!
U nas tak nie ma… szkoda.
Czasem myślę że Wyspę można by tak pięknie udekorować…